blisko_teatr_mlyn_fot.rafal_latoszek_1.jpg

Natalia Fijewska-Zdanowska „Blisko”, reż. Natalia Fijewska-Zdanowska, Teatr Młyn, Warszawa, 2019. Fot. Rafał Latoszek

Nie sądźcie

Jacek Sieradzki
W numerach
Luty
2020
2 (759)

„Od razu było wiadomo, że to się tak skończy” – powiedziała osoba, z którą wspólnie oglądaliśmy Blisko, kameralny dwuosobowy dramat wystawiony w pół-offowym (nieinstytucjonalnym, autorskim, ale zatrudniającym profesjonalistów) warszawskim Teatrze Młyn.

Naprawdę? A ja byłem przekonany, że Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej, autorce i reżyserce, zależało właśnie na opowieści, która mogła mieć rozmaite zakończenia, wcale niekoniecznie to, które narzucało się jako przewidywalne. Sztuka została zbudowana na stelażu Hańby J.M. Coetzeego, choć umieszczone zostały w niej zupełnie inne postacie i inne, bliższe nam realia, a fabuła została – także dla potrzeb sceny – znacznie uproszczona. Co jednak nie znaczy zbanalizowana, nawet w tym najbardziej wyświechtanym aspekcie, nazwijmy go miłosnym, choć słowo to zabrzmi tu w najlepszym wypadku sarkastycznie.

1.

U Coetzeego wyniosły akademik, u Fijewskiej-Zdanowskiej szef hurtowni zakochuje się, roznamiętnia, zadurza w o połowę młodszej kobiecie. Profesor w studentce, hurtownik w ukraińskiej pracownicy. Obaj idą grubo za daleko, obaj robią rzeczy niedopuszczalne, obu się wydaje, że namiętność ich usprawiedliwia. Obaj mają zrozumieć, że nie.

Zenon hurtownik grany przez Janusza Łagodzińskiego jest niepięknym, z gruba ciosanym facetem. Ale też łata-bratem, łatwo chwytającym kontakt ze słuchaczami, zwłaszcza wtedy, gdy się rozpromienia na wspomnienie dziewczyny. Idziemy z nim przez jego opowieść. Jak wodził za nią wzrokiem, jak go lekko skokietowała, gdy potrzebowała drobnej przysługi, jakiegoś a conto. Jak niby niechcący muskał jej rękę sprawdzając, czy cofnie dłoń. Jak już na całego proponował kolację we dwoje i inne prezenty. Jak jechał za nią na dyskotekę nieprzeznaczoną dla takich dziadów i widział, przecież widział, jak pokazuje go rówieśnikom i śmieją się pospołu. Jak potem ci jej kumple zaczęli się nad nim znęcać, rżnąć opony w samochodzie, rozwalać witrynę hurtowni. Słuchamy jego wyrzekań z podskórnym poczuciem, że coś tu jest nie tak. Bo dopiero na koniec w opowieści pojawi się brakujący epizod. Gdzie będzie mowa o tym, jak zgwałcił ją na sofie w biurze, włożywszy przedtem dodatkową stówę do przygotowanej koperty z wypłatą.

W sztuce Fijewskiej-Zdanowskiej, jak i w Hańbie jest jeszcze drugi wątek, córki bohatera: podobna krzywda jej uczyniona, bandycka i bezkarna przewróci wreszcie coś w dobrym samopoczuciu ojca. Ale to jego wątkiem chcę się tu jeszcze chwilę zająć, mocniejszym w spektaklu i dramatycznie, i aktorsko.

Dramatopisarka wpisuje Zenonowi hurtownikowi do roli całe spektrum męskich zachowań, od naturalnego ożywienia erotycznej wyobraźni, które rodzi się w głowie i wcale nie musi z niej wychynąć na światło dzienne, po czynne, skrajne skurwysyństwo. Łagodziński niemal ekwilibrystycznie łączy – niekiedy nawet w obrębie jednego zdania – dwie melodie: jedną, porozumiewawczą „wiecie jak to jest” i drugą, samomęskolubną, gdzie ona to tylko przedmiot, a kwestią jest to, czy i kiedy diabli wezmą skrupuły. Zapewne nie są to szczyty odkrywczości psychologicznej, ale przyglądanie się na tym, modelowym przykładzie, jak układają się granice przyzwoitości, dlaczego coś, zgodne ze społeczną normą jeszcze przed chwilą, zgodne z nią być już przestaje, kiedy przyjazny człowiek zmienia się w drania, mimochodem i bezwiednie – te obserwacje mogą być największym zyskiem z oglądania Blisko. Jeśli oglądającemu, rzecz jasna, chce się te obserwacje czynić. Bo jeśli słysząc pierwsze słowa faceta o namiętności, jaką w nim wzbudziła dziewczyna z Ukrainy, z góry wie, że wszystko skończy się gwałtem, bo tak z definicji postępują męskie szowinistyczne świnie, to pewnie w samej rzeczy szkoda jego trudu. On już ma jasność i pewność. I gotowy świat wielkich kwantyfikatorów, gdzie mężczyźni to, kobiety tamto, wszystko według wzoru. W uogólnieniu pewnie słusznego. Tylko co komu w sztuce po uogólnieniach, zwłaszcza powtarzanych w kółko niczym mantra?

2.

Żeby oświetlić skutek uboczny kryjący się na marginesie sprawiedliwego ruchu #MeToo, ułożyłem opowiastkę i obsadziłem się w niej w roli głównej. Opowiedziałem najbliższym współpracownikom, co się stanie, gdy któregoś dnia pewna kobieta oskarży mnie o gwałt dokonany w nocy, kiedy na jakiejś delegacji mieszkaliśmy w jednym hotelu. Reakcją całego otoczenia, ich także, będzie więc – mówiłem – najpierw zakłopotanie i nerwowa bezradność. A potem zaczną piętrzyć się sugestie, że wprawdzie oskarżenie nie zostało potwierdzone, domniemanie niewinności i tak dalej, ale byłoby jednak lepiej, gdybym ograniczył swą aktywność w tym, co robię zawodowo, do koniecznego minimum, nie angażował się w nowe projekty, nie zabierał głosu w sprawach, w których mógłbym być, powiedzą, źle zrozumiany. I tak, bez żadnych zasadniczych rozstrzygnięć, wyląduję na marginesie tego, czym żyłem, bez szans na jakąkolwiek obronę.

Z reakcji wynikło, że słuchających w całej tej przypowieści zainteresowało przede wszystkim jedno: czy oskarżenie było prawdziwe.

Gdyby starczyło mi prowokacyjnego cynizmu, powinienem odpowiedzieć, że to jest w tej sprawie niestety bez znaczenia. Że zaprzeczyłbym? Wszyscy zaprzeczają, nawet ten, najpopularniejszy dziś w oczach opinii publicznej dyrektor teatru z Krakowa, co ma plik zarzutów prokuratorskich. Ja powiedziałbym nie, ona powiedziałaby tak, stanęłoby słowo przeciwko słowu, oba w żaden sposób nieweryfikowalne. A na jakimś stałym gruncie trzeba przecież się ustawić, sprawa jest poważna, nie zniesie nerwowej niepewności. I ruszyłaby lawina domniemań, amatorskiego psychologizowania, uogólnionych obserwacji, od skraju do skraju, od prawa do lewa, od „on by nigdy tego nie zrobił, znam go tyle lat” po „zawsze wydawał mi się śliski i nieszczery”. Które to opinie w ogniu wymiany, przytakiwań, polemik i korekt wykuwałyby się do stalowej twardości jednoznacznego i tak pożądanego wyroku.

Śmiem domniemywać, że niemal nikt z uczestników tej wyimaginowanej przygody nie sięgnąłby po formułę białego klechy z Watykanu, którą zresztą należałoby w tej sytuacji rozbudować: kimże jestem, żeby oceniać, skoro nie mogę mieć żadnej pewności co do stanu faktycznego i mogę tylko ufać bezgranicznie i podnosić do rangi wyroczni własną intuicję?

3.

Ruch #MeToo walczy z czymś, co nazywa kulturą gwałtu, kulturowo-społecznym przyzwoleniem na przemoc w stosunkach interpersonalnych. Koncentruje się na krzywdach czynionych kobietom przez mężczyzn, a jego zwolennicy nie lubią, gdy rozciąga się kwestie przemocy poza stosunki męsko-damskie i poza erotykę, bo to ich zdaniem rozmywa problem. Można to zrozumieć, podobnie jak nikt rozsądny nie dezawuuje sensu oporu przeciw panoszeniu się Zenonów hurtowników na wszelakich społecznych półkach.

Próbuję mówić o innym zjawisku. Nieporównywalnym a przecież też budzącym niepokój. O kiełkującym, krzepnącym, krzewiącym się bujnie czymś, co chciałoby się nazwać kulturą samosądu. Medialnego, środowiskowego, grupowego. Którego niesłychanie skutecznym narzędziem są oczywiście portale społecznościowe. Bo ludzie wyrokowali zawsze. Wyrzucali z siebie łatwe opinie, niekoniecznie troszcząc się o ich rzetelność – to przecież było tylko takie tam słówko. Ale dziś to słówko idzie do dwóch setek korespondentów, bywa udostępniane dalej, dostaje swoje lajki, wraca w postaci przytakiwań lub polemik. Rozpędza się, nabiera mocy. I dalibóg nie zawsze jest tylko towarzyską wymianą poglądów. Potrafi realnie uprzykrzyć a czasami i zniszczyć komuś życie. Co z pewnością nie leży w zamiarach uczestników zbiorowych sporów, przynajmniej w większości. Tyle że czysta, pozaintencjonalna mechanika działania owych płaszczyzn (ale do spółki z nakręcającymi się namiętnościami) nader łatwo zlepia dyskusyjne głosy w śniegową kulę, która zaczyna zsuwać się po zboczu. I dobrze, jeśli nie podcina lawiny.

Nie uczestniczę w dyskusyjnych forach, nie mam konta na portalach społecznościowych, korzystam z relacji z drugiej ręki, gdy jakaś sprawa robi się głośna. I pamiętam choćby w sprawie dwóch warszawskich działaczy lewicowych, których spotkało damskie oskarżenie i idąca za nim środowiskowa anatema, a potem niektóre obwinienia trzeba było cofnąć, że czytałem głosy działaczek, Agnieszki Graff czy Moniki Płatek, zasadniczo upominające się o wstrzemięźliwość i ostrożność sądów. Ale i zajadłe głosy polemik, każące odrzucać precz podobne skrupuły, chyba w sumie przeważające. I pamiętam też, że pewna moja mocno zaangażowana w tę i podobne sprawy rozmówczyni, gdy kiedyś rozmowa zeszła na ten temat, palnęła bez większego zastanowienia „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. A wtedy ciarki naprawdę przeszły mi po karku, choć młoda osoba z pewnością nie zdawała sobie sprawy, z jakiej epoki hartowania nowego człowieka pochodzi ta formuła.

Dobrze, dobrze, proszę się nie jeżyć. Wiem, że argumenty ad hitlerum, czy, jak by było w tym przypadku, ad stalinum, są w porządnych dyskusjach niegodne. Ale ja nie chcę po nie sięgać, żeby bić nimi kogoś po głowie, niczym pałką. Prowadzę po prostu do niezbyt pewnie wyszukanej myśli, że właśnie po krachu epoki zetempowskich sądów zbiorowych nad nie dość uświadomionymi jednostkami – ale i purytańskich złudzeń Ameryki i innych moralistycznych zapędów państw Zachodu – wahadło poszło w drugą skrajność. Rewolucja umownie traktowanego 1968 roku przyniosła programową autonomizację życia jednostek względem społeczeństw, przynajmniej w sferze prywatnej. Nikt nikomu nie miał zaglądać do łóżka, nikt nikomu nie miał wystawiać świadectwa moralności, znacznie powiększyły się obszary, od których wara była nie tylko państwu (co najwyżej via kodeks karny), ale i sąsiadom, kolegom z pracy i wszelakim klubom dyskusyjnym. Nie tu miejsce na spór, ile ten permisywizm przyniósł zła społecznego, a ile dobra, chociażby poprzez wymuszenie na obywatelach dorosłej odpowiedzialności za własne życie, wybory i dokonania.

Ważniejsze, że wahadło wraca. Zapewne nie bez związku z krachem liberalizmu jako recepty na społeczne wszechszczęście. Głęboko zakorzeniona i jakże ludzka namiętność osądzania bliźnich tudzież zbiorowego ustanawiania reguł, od których jednostce nie wolno odstępować, bo zostanie napiętnowana, zmarginalizowana, albo, nie bójmy się tego słowa, wykluczona – namiętność ta reinkarnuje i już, już bierze się do rządów, napotykając co najwyżej nieśmiały pisk niedobitych liberałów, z chwili na chwilę coraz żałośniej pogodzonych z porażką. I gapiących się tylko bezsilnie na takie cechy życia publicznego jak stadność reakcji, jak idąca za tym podatność na bardziej i mniej oczywiste manipulacje, jak zamykanie oczu i głów na cudze argumenty, jak petryfikacja systemów językowych służąca już w samym doborze słów konsolidowaniu swoich i wykluczaniu obcych. A w sztuce na niemal powszechną skłonność do czytania artystycznych komunikatów wyłącznie przez pryzmat wyznawanego i edukacyjnie rozumianego katalogu wartości, tudzież kompulsywne odrzucanie poza margines zainteresowań czegokolwiek, co do tego katalogu nie pasuje. Przy czym – żeby to było jasne w tekście, w którym było sporo mowy o #MeToo – owa namiętność spotyka ze sobą wszystkie strony ideowego pola. Od lewej do prawej. Od Ordo Iuris do skrajnych organizacji feministycznych, które to spektrum szkicuję tu tylko symbolicznie, z grubsza, wiedząc, że obie strony się żachną, bo nic ich nie dotknie mocniej niż podobny symetryzm.

Zbyt daleko odjechałem od spektaklu, który nazywał się Blisko i przygotowała go w Teatrze Młyn w Warszawie Natalia Fijewska-Zdanowska? I tak, i nie. Może po prostu natarczywie dotarł do mojej głowy mój własny anachronizm. Że tak naiwnie mogłem sobie śledzić w teatrze losy Zenona hurtownika, traktując go jednostkowo, osobno, bez apriorycznych, generalizujących uprzedzeń. A nawet samym tylko własnym małym rozumkiem doszedłem do wniosku, że to kawał palanta. W teatrze powracającego wahadła nie będzie to potrzebne. Będę z góry wiedzieć, co o kim mam sądzić. Jeśli przypadkiem nie przyjdę odpowiednio nastawiony, to scena postara się skutecznie wdrukować mi to w głowę. Może zresztą bilety będą rozprowadzane tylko przez społecznościowe portale i inne zbiorowe organizacje, eliminujące trud organizacji widowni i kas?

Udostępnij

Jacek Sieradzki

W zespole redakcyjnym „Dialogu” od 1984 roku. Od 1991 roku – redaktor naczelny. Krytyk teatralny. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. W latach 1986–2002 był stałym recenzentem „Polityki”, w latach 2003–2011 pisał w „Przekroju”. Był pomysłodawcą konkursu na scenariusz festiwalu teatralnego w Katowicach, a potem dyrektorem artystycznym kilku edycji Festiwalu Twórczości Reżyserskiej „Interpretacje”. Koordynator merytoryczny Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Dyrektor artystyczny Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port w Gdyni.