36_116_x_164.jpg

Marta Guśniowska i Krzysztof Bitdorf

Pisanie ról dla psów i łosi

Marta Guśniowska Krzysztof Bitdorf
Rozmowy Dialogu
01 wrz, 2017
Lipiec
Sierpień
2017
7-8 (728-729)

Z Martą Guśniowską i Krzysztofem Bitdorfem rozmawiają Justyna Jaworska i Jacek Sieradzki

JAWORSKA: Potrafiłabyś napisać coś zupełnie na serio?

GUŚNIOWSKA: Myślę, że bym potrafiła, tylko czy miałabym z tego przyjemność? Nie bardzo lubię w teatrze świat jeden do jednego, to znaczy wiem, że taki świat gdzieś tam sobie jest, ale on niekoniecznie mnie interesuje. Wolę malarstwo przetworzone: kiedy ktoś mi rzeczywistość odrobinę zniekształci. A zazwyczaj piszę takie rzeczy, które sama chciałabym zobaczyć.

SIERADZKI: Nie chodzi o to, że miałabyś pisać sztuki realistyczne. Pytanie, czy w ogóle wyobrażasz sobie taki swój tekst, który w teatrze widzowie obejrzą z przejęciem, nie śmiejąc się ani razu.

GUŚNIOWSKA: Oj, to strasznie trudne. Kogoś wzruszyć – to chyba najtrudniejsze w teatrze.

SIERADZKI: Większość ludzi sceny powie, że na odwrót: najtrudniej rozśmieszyć. Bo to trzeba umieć, nie wystarczy jechać po elementarnych emocjach.

JAWORSKA: Poza tym bardzo cię przepraszam, ale wzruszyć to ty umiesz. Finał komediowej bajki A niech to gęś kopnie wzrusza, na Onym zupełnie się posmarkałam. Tyle że ty od razu wzruszenie przełamujesz żartem, kalamburem, zwariowanym skojarzeniem. Więc nie pytam, czy umiesz wzruszyć, tylko czy nie ciągnęłoby cię spotkanie z widzem inne niż komediowe.

GUŚNIOWSKA: Ale przecież poważnych sztuk jest strasznie dużo. I sami wiecie, że nie wszystkie są takie znowu fantastyczne... No dobrze: nigdy nie myślałam o wyłączeniu humoru ze swoich sztuk. Mogę pomyśleć, czemu nie. To by było wyzwanie, a ja lubię wyzwania. Teraz na przykład piszę sztukę na lalki całkowicie bez słów, co przy moim rozgadaniu i w pisaniu, i w życiu, nie idzie łatwo... Cóż, może w końcu osiągnę dojrzałość.

SIERADZKI: Po dwusetnej...

GUŚNIOWSKA: Po dwóch setkach?

SIERADZKI: ...po dwusetnej napisanej sztuce! Bo setkę już pewnie przekroczyłaś. A co do tego serio, to żeby było jasne: my cię nie namawiamy, żebyś pisała jak Beckett. Pisz do śmiechu, jeśli lubisz, bo mało kto to i lubi, i umie. A gdybym cię spytał o ulubione komedie filmowe, to co byś wymieniła?

GUŚNIOWSKA: Na przykład Żywot Briana.

SIERADZKI: No jasne, co może odpowiedzieć komediopisarka z ambicjami? Wskazać Monty Pythona: humor i absurd poniekąd filozoficzny. A ja tymczasem czytam i oglądam krocie twoich sztuk i spotykam w nich coś, czego dziś prawie nie ma: frajdę z czystego slapsticku. Jak to było z tym aniołkiem, co z wygodnego mieszkanka na chmurce, gdy fajtłapowata żyrafa zrobiła mu łbem dziurę w podłodze, lądował efektownym lotem na tyłku i na glebie. Buster Keaton pięknie i akrobatycznie by to wykonał.

GUŚNIOWSKA: Bustera Keatona lubię. Ale i Braci Marx, czyli absurd. Także Delicatessen, czyli czarny humor. Rzucania tortami w swojej dramaturgii nie uprawiałam. Może zacznę?

JAWORSKA: Tymczasem w swojej dramaturgii uprawiasz inne rzadkie gatunki, na przykład sztukę flirtu. W Poczekalni, którą właśnie drukujemy, bohaterowie w różnych sytuacjach flirtują ze sobą. Uwodzą się i frustrują, kiedy coś nie wychodzi, a prawie zawsze nie wychodzi…

GUŚNIOWSKA: No i co?

JAWORSKA i SIERADZKI: To, że dziś się nie flirtuje. Ani w teatrze, ani w filmie, ani w literaturze.

SIERADZKI: W przedstawieniach rozrywkowych akcja sprowadza się do tego, że jakiś bubek umówił się w hotelu na szybki numerek z kochanką, a tu mu się na kark zwala żona…

JAWORSKA: …a bohaterka współczesnego dramatu nie będzie zawracała sobie głowy wysyłaniem zaszyfrowanych sygnałów sympatii. Prędzej powie „Zerżnij mnie!”.

GUŚNIOWSKA: O Boże! Jak dobrze, że nie chodzę do teatru!

SIERADZKI: Żartuj sobie, a ja się uczepię tej kwestii flirtu, bo zdaje mi się znamienny. Uważam cię za reinkarnację Jeremiego Przybory; z wielką frajdą odnajduję w Poczekalni wiele podobieństw sytuacyjnych z jego Kabaretami czy może bardziej Divertimentami. A przypomnę, że Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski założyli żakiety i getry, a głowy przyozdobili cylindrami, żeby wnosić inny świat w epokę Gomułkowskich ciemniaków. U Przybory flirtowało się językiem z międzywojnia, u ciebie flirtuje się językiem Przybory, wchodząc w takie jak u niego pół-sentymentalne, pół-absurdalne sytuacje. W jednym z epizodów Poczekalni listy miłosne do swego pana pisze pies imieniem Bridżet. I ty tak spokojnie wstawiasz tę epistolografię do sztuki tworzonej w czasach, gdzie listów miłosnych już nie piszą ludzie, cóż dopiero psy?

GUŚNIOWSKA: Oj, no tak, ja mam w ogóle kiepskie połączenie z rzeczywistością. Śmiejemy się z Krzysiem, że on jest moim „agentem na rzeczywistość”. On załatwia zewnętrzne sprawy, ja się mogę wycofać.

(Krzysztof Bitdorf milczy i robi minę.)

GUŚNIOWSKA: A co do tego, o czym mówisz: tak, wiem, że stwarzam sobie świat, który nie istnieje, a za którym tęsknię. Jeśli ktoś da się do tego świata zaprosić, to bardzo fajnie. Jeśli nie, też zrozumiem. Pewnie, że jestem anachroniczna. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Czuję się czasem tak, jakby przede mną galopowała husaria, a ja sobie za nią truchtam na kucyku. Potem opada bitewny pył i na kucyku jest o wiele przyjemniej.

JAWORSKA: Ostatnia kwestia Poczekalni brzmi „Wszystko przeczekamy”, więc właściwie sztuka mogłaby się nazywać „przeczekalnia”. Co chcesz przeczekać w swojej niszy? Politykę? Problemy współczesności?

GUŚNIOWSKA: Brzydzę się polityką, więc teatru politycznego nie śledzę, choć doceniam jego wagę. Ale tak, jest w tym coś. Jeśli wychodzisz z założenia, że to, co robisz, jest od początku nieaktualne, to w ogóle przestajesz myśleć o tym, co będzie z tekstem za pięć lat. To przecież jak z modą: albo ubierasz się klasycznie, albo gonisz za trendami.

SIERADZKI: A czy masz grono sojusz-
ników dla swojej postawy? Czy wielu reżyserów i dyrektorów teatrów, do których przychodzisz, nadaje na twoich falach?

GUŚNIOWSKA: Do żadnych reżyserów i dyrektorów nie przychodzę. Nie muszę...

SIERADZKI: Wiem, wiem, sami się zgłaszają i stoją w kolejkach. Choć zgłaszają się po co innego.

GUŚNIOWSKA: Oczywiście – po sztuki dla dzieci. Ale tak naprawdę pewnie nie miałabym odwagi usłyszeć: „Proszę pani, tak się już nie pisze. Skąd pani to wykopała?”. Mam przeczucie, że łatwiej znalazłabym sojusznika w publiczności. Ludzie nie są głupi, chcą rozrywki, ale nie pustej, więc może znalazłabym odbiorców. Natomiast w teatrach dramatycznych usłyszałabym, że to naiwne i niedzisiejsze...

SIERADZKI: „Ramotka”!

GUŚNIOWSKA: Na szczęście dzięki sztukom dla dzieci mogę sobie pozwolić raz na jakiś czas na napisanie czegoś, co pewnie nigdy nie będzie wystawione. Ot tak, dla siebie, dla czystej przyjemności.

JAWORSKA: Piszesz według scenariusza, czy historia cię po prostu niesie?

GUŚNIOWSKA: Niesie mnie i dlatego nie lubię pisać na zamówienie, jeśli wiem, że zamawiający nie ma tak namieszane w głowie jak ja. Ale też notuję pomysły. Wszędzie w domu trzymam pootwierane notesiki, bo nigdy nie wiadomo, gdzie mnie pomysł zaskoczy.

BITDORF: Oj, tak...

GUŚNIOWSKA: Mam też pliki w komputerze, jeden nazwałam „Pomysły, które rano nie prysły”. Wymyślam na przykład tego faceta z Poczekalni, który ma muszlę koncertową w muszli klozetowej, i gdzieś to zapisuję. Nie zawsze potem pamiętam, gdzie. Mam też problem z odczytaniem samej siebie, bo strasznie bazgrzę. Nawet listy zakupów, które robię Krzysztofowi, są pełne zagadek. Ale sama czynność zapisywania uruchamia proces w głowie. W szkole zawsze robiłam mnóstwo ściąg, z których potem nie korzystałam, bo się okazywało, że już pamiętam.

SIERADZKI: Łatwiej się pisze dla konkretnych aktorów? Choćby z zespołu Białostockiego Teatru Lalek, gdzie wszystkich znasz jak łyse konie?

GUŚNIOWSKA: Czasami za łatwo. Piszę coś dla Krzysztofa czy dla Ryszarda Dolińskiego – to moi dwaj ulubieni aktorzy – i od razu słyszę w głowie, jak to powiedzą, jak zagrają. Muszę robić jakieś wolty, żeby ich i samą siebie zaskoczyć.

SIERADZKI: Pamiętasz Łosia ze sztuki Mała mysz i słoń do pary? Wyreżyserowała to Agata Kucińska w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora. Wchodzi Łukasz Bugowski, ma w prawym ręku miękki łosi pysk. Jednym napisanym przez ciebie zdaniem i gestem dłoni, która nadaje odpowiedni grymas mordzie zwierzaka, buduje postać zwalistego i nieśmiałego leśnego kawalera. Dałaś aktorowi kapitalny materiał – na odległość, nie pisząc roli specjalnie dla niego.

GUŚNIOWSKA: Autorska empatia. Ja kocham aktorów, wszystkich (przykro mi, Krzysiu). Ale z tym Łosiem to była osobna historia. Pisząc, znałam kostiumy. Łoś miał być grany przez dwóch aktorów – wymyślono takiego centaura, tyle że drugi aktor miał być po prostu tyłkiem i nic nie mówić. Szkoda mi się zrobiło tego tyłka, więc wymyśliłam, że Łoś będzie miał głos wewnętrzny: jego przednia część będzie nieśmiała, a tylna będzie mu podpowiadała, co ma zrobić. Co jak widać dało pewną dynamikę postaci, a aktor umiał ją wspaniale wykorzystać.

JAWORSKA: No to my skorzystajmy z obecności Krzysztofa. Tak rzadko mamy szansę przy okazji dramaturgii rozmawiać z aktorami, a z aktorami-lalkarzami w szczególności. Czy w Poczekalni jest jakaś postać pisana z myślą o tobie?

BITDORF: Pies Bridżet. To właściwie suka. Jak tylko przeczytałem tekst, wiedziałem: absolutnie Bridżet. Ma krótki monolog, ale najmocniejszy.

GUŚNIOWSKA: Wszystkich kolegów położy tym monologiem...

JAWORSKA: Stereotyp aktora z lalek to frustrat, który nie dostał się na Akademię i marzy o roli w serialu albo w teatrze dramatycznym. To o tobie?

BITDORF: Nie. Ja nigdy nie myślałem o Warszawie, Krakowie, Łodzi czy Wrocławiu, od razu zdawałem na wydział lalkarski w Białymstoku. Forma pracy z lalką jest dla mnie fascynująca. Aktorom dramatycznym niczego nie zazdroszczę. Powiem więcej: ja im współczuję, bo nie mają takich narzędzi, w jakie my zostaliśmy wyposażeni. Lalkarz gra nie tylko głosem i ciałem, ma do dyspozycji przedmiot, może go ogrywać, ba, może się z nim utożsamiać. Znajomy student lalkarstwa zawojował komisję egzaminacyjną, grając zsiadłe mleko.

JAWORSKA: Zsiadł się?

BITDORF: Owszem. Musimy mieć wyczucie formy, precyzję w grze, musimy być wiarygodni a jednocześnie bezbłędni technicznie. Na dodatek w większości spektakli gramy dla dzieci, a dziecko jest najbardziej wymagającym widzem.

GUŚNIOWSKA: Jeśli aktor dramatyczny jest nieprzygotowany, a ma swobodę i charyzmę, to może wejść na scenę i ratować się improwizacją – my to kupimy. W teatrze lalkowym nic się nie da oszukać. Poza tym lalkę się albo czuje, albo nie.

BITDORF: Są aktorzy, którzy biorą lalkę do ręki i zaczynają ją animować, ale nie wychodzą poza jej techniczne możliwości i poza scenariusz. Inni idą do pracowni i proszą: tu mi przerób nogę, tu mi dodaj trik, tam mi coś doczep. Przykładem takiego lalkarza wariata jest… Marta. Mamy w domu kilkanaście lalek, które Marta robi własnoręcznie i non stop je doskonali, więcej – ona je torturuje! Czternaście razy przerobione uszko... Te lalki patrzą na mnie i błagają: niech ona już nas nie przerabia!

GUŚNIOWSKA: O, tu mam takiego misia. Wszędzie go zabieram i ogląda ze mną spektakle.

BITDORF: Naprawdę ogląda. Przecież od razu widać, czy mu się podoba.

(Miś w ręku Marty Guśniowskiej pokazuje, kiedy spektakl mu się podoba, a kiedy nie.)

GUŚNIOWSKA: Ale misia może już schowam, bo gdziekolwiek się pojawia, kradnie całą uwagę. Teraz mówi Krzyś.

BITDORF: Co mam mówić? Aktorzy mówią dobrze wtedy, gdy autor napisze im dobre kwestie. Może jeszcze tylko powiem, że teksty Marty mają swoje specyficzne tempo. Tak jak istnieje tempo Fredrowskie, tak istnieje Guśniowskie. I aktorzy z BTLu zazwyczaj to tempo łapią, bo są do niego przyzwyczajeni. Gdy jednak do naszych cyklicznych czytań bajek w przeróbkach Marty, które robimy co miesiąc, jednorazowo i z marszu, dołącza ktoś z zewnątrz, często nie potrafi z nami się zgrać. I dopiero kiedy zazgrzyta, wychodzi przez kontrast, że ten styl Marty nie dla wszystkich jest taki naturalny jak dla nas. Trzeba się go nauczyć.

GUŚNIOWSKA: Uzależniłam się od tych czytań. Zazwyczaj to są adaptacje znanych motywów literackich. Piszę je szybko, nawet w jeden wieczór, potem, tak jak powiedział Krzyś, robimy to z marszu. I mam żywy, natychmiastowy odzew ze strony publiczności, która też jest w miarę stała, nauczyła się naszej konwencji i mamy wspólną zabawę.

BITDORF: U Marty nie ma też czegoś takiego jak knyfy.

JAWORSKA: Co to są knyfy?

BITDORF: Takie utarte numery. Bywa, że aktor jednym knyfem robi całą postać. U Marty tak się nie da, bo postacie są zbyt nieprzewidywalne, zbyt odjazdowe.

SIERADZKI: Kto reżyseruje te czy-
tania?

GUŚNIOWSKA: No, teraz ja, odkąd nabrałam więcej pewności siebie po Gęsi, ale zaczęło się od tego, że reżyserowaliśmy wszyscy.

SIERADZKI: Tu trzeba wyjaśnić, że wyreżyserowałaś swoją sztukę A niech to Gęś kopnie w poznańskim Teatrze Animacji, u Marka Waszkiela. Z sukcesem. Czy będziesz rozwijać ten swój nowy fach?

GUŚNIOWSKA: Będę. Choć boję się testu drugiej realizacji – wszyscy mnie ostrzegają, że to trudny egzamin. Tak czy owak jestem umówiona na reżyserię w Teatrze Banialuka w Bielsku-Białej. A poza tym reżyseruję w domu. Buduję dekoracje, robię lalki, przygotowuję premierę.

SIERADZKI: Teatr domowy?

GUŚNIOWSKA: A nawet chałupniczy. Cała scenografia zmieści się na stole. Na świecie jest mnóstwo takich chałupniczych teatrów, które koszą nagrody na festiwalach. Wszystko jest kwestią wiary. Jeśli sami uwierzymy, że robimy świetną i ważną rzecz, to będziemy umieli przekonać do tego innych. Bez kompleksów, bez jakiegoś poczucia niższości wobec „dramatycznych”. Kiedy lalkarz się wstydzi, że gra Jeżyka w bajce, widz zawsze to wyczuje. Ale to się coraz rzadziej zdarza, bo teatr lalkowy zaczyna być lepiej traktowany. To dopiero praca u podstaw i mamy przed sobą mnóstwo roboty, ale jestem dobrej myśli, bo na szczęście w tej branży nie brakuje
wariatów.

Udostępnij

Marta Guśniowska

(ur. 1979) autorka kilkadziesięciu sztuk dla dzieci, obsypywanych nagrodami i realizowanych w Polsce, w Czechach, na Słowacji i na Węgrzech. Drukowaliśmy jej dramat dla młodzieży Ony („Dialog” 7-8/2013) oraz pomyślanego w zasadzie dla dorosłych Lisa (5/2016). Liczne laury zdobywa grane od grudnia 2014 przedstawienie poznańskiego Teatru Animacji A niech to Gęś kopnie!, ostatnio w Łodzi uhonorowane nagrodą specjalną „dla Marty Guśniowskiej, czyli człowieka (a raczej Gęsi) orkiestry: za reżyserię, tekst i główną rolę”. Na co dzień autorka zajmuje się dramaturgią w Białostockim Teatrze Lalek.
Aktorem tego teatru jest jej partner Krzysztof Bitdorf, który bierze udział w drukowanej obok rozmowie.