wwwdsc_3971_m.zakrzewski_s.jpg

„Kurs”, reż. Sara Bustamante-Drozdek, Scena Robocza, Poznań 2019. Fot. Maciej Zakrzewski

Zdelegalizować rozwój osobisty

Justyna Machaj
Przedstawienia
18 paź, 2019

W ramach konkursu „Nowa generacja” Scena Robocza ponownie serwuje poznańskim widzom przedstawienie o szeroko pojętej męskości. Rok temu hitem sezonu był Bromance w reżyserii Dominika Więcka i Michała Przybyły. Spektakl poruszał kwestie wciąż tabuizowanej bliskości funkcjonującej w obrębie męskich przyjaźni. Tworzywem były nie tylko prywatne przeżycia twórców, ale i ich poruszane w plastycznym ruchu ciała. Niezwykłą siłą Bromance’u była lekkość opowiadanych historii oraz humor, w jakim utrzymana została narracja przedstawienia. Wydawać by się mogło, że podobnie dzieje się w przypadku najnowszej produkcji Sceny Roboczej – w Kursie. Spektakl Sary Bustamante-Drozdek to opowieść o współczesnych mężczyznach, próbujących odnaleźć się w drastycznie skodyfikowanym kanonie męskości. Wybór przez komisję spektaklu osadzonego w podobnej jak zeszłoroczna tematyce, świadczy o nieustannej aktualności poruszanego tematu. Kryzys męskości trwa. Jednak wizja reżyserki, choć wciągająca, ostatecznie dość jest powierzchowna, a nawet szkodliwa.

Na scenie pojawia się czterech nieformalnie ubranych mężczyzn. Siadają na prostych, czarnych krzesłach. Scenografii i rekwizytów brak – poza wiszącą w tylnej części foliową kotarą. Za nią lewituje nieznany świat kobiecości, który już niebawem bohaterom oraz widowni objawi swe wdzięki. Dość szybko rozpoznajemy lidera tego tajemniczego spotkania – jest nim pulchny mężczyzna z wąsikiem, brawurowo grany przez Mikołaja Chroboczka. Ta bezkompromisowa kreacja z dużym wdziękiem i siłą wciela w siebie tuzin coachingowych podobizn. Pozostali trzej mężczyźni okazują się studentami jego (podobno niezwykle skutecznej) szkoły podrywu. Podstawą przeprowadzanego na oczach publiczności kursu będzie opanowanie magicznych tajników autoprezentacji. W danej bohaterom rzeczywistości nie można bowiem po prostu być. Należy stawać się – codziennie na nowo – najlepszą wersją siebie. Należy nauczyć się efektownie posługiwać ciałem, słowem oraz wszelkimi oferowanymi przez kapitalistyczny rynek dobrami. Poza perlistym uśmiechem, głębokim głosem i pewnością siebie na parkiecie, powinieneś oferować potencjalnej partnerce swój opasły portfel oraz drogie ubrania. W świecie Bustamante-Drozdek interakcja z drugim człowiekiem nie ma w sobie nic z naturalności. To zawsze występ. Marcin, Marek i Dominik sporo zapłacili, aby posiąść tajemnice tego aktorskiego rzemiosła. Kurs staje się zatem swoistym teatrem w teatrze. My, publiczność przyglądamy się aktorom, odgrywającym postaci teatralizujące swoje życie. Akcja spektaklu rozgrywa się jednocześnie na scenie (gdzie kursanci/aktorzy ćwiczą się w sztuce miłości) oraz w kulisach (gdzie zwierzają się ze swoich słabości i wysłuchują feedbacku prowadzącego). Zostajemy zatem wpuszczeni w przestrzeń tradycyjnie niedostępną dla publiczności. Wspaniała to szkatułka, wypełniona wybornym żartem, świetnie skrojonymi dialogami i smakowitą karykaturą personal development. Niestety do czasu. 

wwwdsc_3878_m.zakrzewski_s.jpg

Fot. Maciej Zakrzewski

Początek spektaklu przypomina psychodramę. Mężczyźni odgrywają scenki potencjalnych rozmów z kobietami, posługując się rozpisanymi na papierze dialogami. Robią to dość nieudolnie, czym widownię wprowadzają w stan permanentnego rozbawienia. To popis niezwykłej wręcz czujności na partnera, sprawnej i żywej improwizacji, zabawy kolorytem swych postaci. Jednak praktyka Jacka nie ogranicza się do wręczenia klientom narzędzi. Bohater Chroboczka pragnie odmienić ich od środka, wpoić mężczyznom autorską filozofię życia. Pragnąc zmotywować słuchaczy przytacza im własną historię – niekochanego outsidera, skazanego na środowiskowe wykluczenie. Kiedyś miał tylko psa i swoje odrażające odbicie w lustrze. Teraz ma pieniądze, kobiety i ideały. Zmiana nadeszła nagle i boleśnie – to w oczach umierającego w konwulsjach pupila odnalazł zbawienny drogowskaz. Niczym heglowski Bóg kreuje w trakcie prowadzonych warsztatów nowe podmioty. W każdym udanym projekcie (kliencie) odnajduje cząstkę siebie. Wszelkie niepowodzenia, samotność i miłosne porażki zamienia w perliste wywody na temat sukcesu i walki. Jacek to lekarz zduszonej męskości, który sam pozostaje daleki od kanonu męskości dwudziestego pierwszego wieku. Nie potrzeba na scenie rekwizytów, gdyż to on jest żywą rekwizytornią. Jego słowa wypełniają przestrzeń i zgłodniałe pleonazmów mózgi odbiorców. Niestety świetnie rozpoczęty i poprowadzony pomysł na jego postać zostaje zaprzepaszczony, bo aktora w późniejszej części spektaklu zastępuje wizualizacja. Zabieg ten redukuje potencjał męskich postaci do minimum. Nie jest to oczywiście wina aktorów, lecz samego scenariusza. W połowie przedstawienia zanika jego wyjściowy pomysł, rozpada się akcja, rozrzedza humor. Wspomniana wizualizacja zaraża spektakl nieznośną powierzchownością. Ukazując wyjście kursantów na „łowy”, chce zderzyć zdobytą wiedzę z praktyką. Dochodzi do pierwszych zawodów, sukcesów i kłótni. Monika (Magdalena Celmer) – była partnerka instruktora, pozwala sobie na szczery komentarz dotyczący Jacka. Dowiadujemy się jednak dokładnie tego, czego się spodziewaliśmy. Maska twardziela to jedynie pozór, a zamiast wrażliwości na kobiecą naturę mamy szowinizm i mizoginię. Litości! 

Udział w kursie to niewątpliwie próba odnalezienia własnego ja poprzez proces samorealizacji. Marcin i Dominik pragną wyjść z bańki własnych uprzedzeń i strachu, a w rezultacie stać się „prawdziwymi mężczyznami”. Zdaje się, że według autorki – ten skądinąd popularny ostatnio termin – określa życie jako nieustanny taniec godowy. „Prawdziwy samiec” powinien porażać przechodniów swoją pewnością siebie i samozadowoleniem. Okazuje się, że mimo miernego startu, debiutanci kursu mają szansę na bogate życie towarzyskie. Zapowiedzią sukcesu jest bowiem trzeci, stały bywalec szkoleń – Marek. Wysoki, umięśniony, opalony wodzirej klubowych podbojów jest dumą trenera Jacka. Marek nie musi czytać tekstów na podryw z kartki – patrzy potencjalnej wybrance prosto w oczy. Jego głos jest dobitny i pełny, ciało zrelaksowane, ruchy na parkiecie pełne seksualnego spełnienia. Jak mu się udało osiągnąć te zadziwiające efekty w tak krótkim czasie? Tezy wykształconych psychologów nie idą w parze z filozofią trenera Jacka. Przemodelowanie dotychczasowych nawyków, wyjście poza wątpliwości i uprzedzenia to długa droga. Długoterminowa zmiana nie jest zatem możliwa do osiągnięcia w trakcie kilkugodzinnego spotkania. Jacek prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, jak wrażliwa i podatna na rozpad jest psychika klientów, z którymi pracuje. 

Najboleśniej skutki jego niewykwalifikowania i krótkowzroczności odczuwa Marcin, od początku wyglądający jak osoba skrajnie znerwicowana i niepewna siebie. Opresyjne metody pracy potęgują jego stany lękowe i ujawniają długo skrywane skłonności socjopatyczne. Odtwórca tej roli, Maciej Miszczak daje popis wybornego humoru, tworząc postać nieprzewidywalną, magnetyczną, ostatecznie dość przerażającą i wykolejoną. Marcin w jego wykonaniu to nie tylko żartobliwa karykatura, ale i studium męskiego smutku, paranoi i wstydu. To właśnie on jako jedyny rozrywa misterną sieć kłamstw trenera. Podniecenie wciąż podsycane obecnością pięknych kobiet, kończy się oburzającym (zwłaszcza Monikę) wzwodem. Męska seksualność (będąca głównym tematem rozmów bohaterów), zostaje natychmiast napiętnowana, gdy przestaje być teoretyczna. Wzwód Marcina, niczym uchwycony na zdjęciu trup w Powiększeniu Antonioniego, rozsadza fikcję i zderza fantazmaty z rzeczywistością. Jacek nie wie jak się zachować, próbuje wrócić do zbawiennego monologu, nadać zajęciom poprzedni rytm, skupić uwagę na sobie.

Ostatecznie kurs wcale nie pomaga uczestnikom zderzyć się z rzeczywistością. Nie spotkają „prawdziwych” kobiet, lecz wypreparowane na potrzeby warsztatów bio-kukły. Piękne, lecz sztuczne, sklejone z najgorętszych wyobrażeń szowinistycznej popkultury. Szczupłe, skąpo ubrane, efektowanie umalowane i nieustannie zadowolone. Samice te nie zachowują się zgodnie z własnymi przekonaniami, lecz realizują filozofię świata uproszczonego przez parapsychologiczny marketing. Mają chłopców ośmielać, mają być przychylne i otwarte na każde zbliżenie. Weronika, Dagmara, Ariana i Monika to życzliwe lustra, w których z zadowoleniem przeglądają się uczestnicy zajęć. Chcą widzieć efekty – za to przecież płacą. Ciężko jednak widzowi zbliżyć się do którejkolwiek bohaterki. Wspólnie reprezentują raczej postać zbiorową, samiczą masę pozbawioną charakterologicznych różnic. Od momentu ich pojawienia się (w takt, o dziwo jakże feministycznego utworu Beyonce Formation) w powietrzu czuć smród patriarchatu, pragnącego ujarzmić kobietę. I niestety jej status nie ulegnie zmianie aż do końca spektaklu. Pozostanie wytworem stereotypowo ujętego męskiego umysłu. Laleczką kręcącą pupą i żującą gumę. 

wwwdsc_4254_m.zakrzewski_s.jpg

Fot. Maciej Zakrzewski

Poza humorem i obserwacją tego jakże ciekawego środowiska, nie odnajdziemy w Kursie pogłębionych refleksji. Kreskówkowi wręcz bohaterowie walczą ze swoimi kompleksami i infantylnością niczym gladiatorzy w starożytnym amfiteatrze. Ich głównym zadaniem jest bawić publiczność i zaspokajać odwieczną potrzebę podglądactwa. Widzowie pogrążeni w mroku mogą spokojnie stwierdzić, że ich to nie dotyczy. Skrajna groteskowość przedstawionych postaci udaremnia jakąkolwiek próbę utożsamienia się z nimi. Niewątpliwie jednak świat wykreowany przez zespół jest bardzo konsekwentny, wewnętrznie spójny i barwny. Fantastycznie zagrani bohaterowie męscy, chwytliwe i żartobliwe dialogi wciągają w absurdalny świat ludzkich urojeń i kompleksów. 

Pomysł trafiony, lecz przez swą krótkowzroczność skazany na niesmaczną powierzchowność. Wraz z przybyciem na scenicznego Marsa bohaterek kobiecych, dochodzi do postępującej banalizacji wniosków i sensów. Z ciekawie zapowiadającej się satyry na wykastrowaną z moralności męskość, tworzy się uproszczony teatrzyk błahych tez. Jacek, pulchny guru okazuje się zakompleksionym mizoginem. Marek, pomimo wzorowej postury i nadwyżki testosteronu – zagubionym w rzeczywistości chłopcem. Natomiast Dominik i Marcin (mimo przeżytej w trakcie kursu traumy) wychodzą ewidentnie uzdrowieni z życiowej nieporadności. Brak w pomyśle Sary Bustamante-Drozdek szerszego widzenia. Reżyserka nie wychyla nosa poza efektowny żart, bagatelizując psychologiczny potencjał wybranego tematu. Taki kurs to przecież kopalnia informacji na temat kompleksów współczesnego człowieka, jego potrzeb, pragnień i obaw. Reżyserka woli jednak napawać się nieporadnością owładniętego tańcem godowym świata. Szkoda, gdyż Kurs poza ćwiczeniem przepony, mógł stać się kolejnym głosem w dyskursie na temat ponowoczesnej męskości. A okazał się godzinną salwą śmiechu i kolażem płciowych stereotypów. 

Udostępnij

Justyna Machaj

Studentka wiedzy o teatrze i filmoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.