Słowa i ciała

Kornelia Sobczak
Przedstawienia
30 paź, 2020

Na samym, samiuśkim początku coś mi to hasło zgrzytnęło. Jeszcze wtedy, w czwartek wieczór, gdy zobaczyłam jak szły z tym banerem, na którym było wypisane wielkimi, czerwonymi literami, nie doceniłam go, pomyślałam coś w rodzaju, ech, mogły lepiej pogłówkować, mogły coś o cierpieniu, coś o cynizmie i okrucieństwie władzy, coś o skandalu… ale dość szybko dotarła do mnie moc tego magicznego słowa, które nabierało siły i znaczeń z każdym wykrzyknięciem z zamaskowanych gardeł. A chyba w całej pełni objawiła mi się jego przełomowa, wyzwolicielska siła, gdy obejrzałam ten filmik z Internetu, ten, w którym wcale ono nie pada, a młode dziewczyny ze Szczecinka krzyczą do skonfudowanego swoją niemocą księdza „wracaj do kościoła”. 

Scena jest wymowna: oto ksiądz, dostojny ropuch-dobrodziej (copyright: Stanisław Łubieński, zauważyłam na fejsie), widzimy go tylko od tyłu, ale jest czarny, postawny, zwalisty, lekko przyokrąglony i cośtam gada, cośtam tłumaczy, właśnie „cośtam”, jakieś swoje rytualne połajanki-apele bez znaczenia, ale – to jest najpiękniejsze – nikt go nie słucha. Naprzeciw niego grupa dziewczyn: patyczakowate, nastoletnie sylwetki, długie włosy, wysokie głosy, trochę piskliwe, trochę stremowane, bardzo zdeterminowane, trochę jakby zaskoczone własną siłą, być może używane w ten sposób: zbiorowo i gniewnie – po raz pierwszy. Okej, wypada tu zrobić zastrzeżenie, wartościowania estetyczne nie są fair, nie wina księdza, że jest „niezgrabny”, ropuchowaty w swej kapocie i sutannie, cóż bardziej banalnego i odrobinę niesmacznego, niż opisywanie nastolatek przez pryzmat ich sylwetek i młodzieńczej urody, ale nie o urodę tu chodzi, a o symbolikę, o nierównowagę ciał: jego zwalistość, a zarazem, narastającą bezradność, jego zdziwienie, że oto morze nastoletnich ciał nie rozstępuje się przed nim, a okrzyki nie milkną, i ich wzrastającą siłę, ich wysoki, piskliwy ton. 

Nie jesteśmy przyzwyczajeni do dziewczęcych okrzyków, do podniesionego tonu głosów dzieci. Jesteśmy przyzwyczajeni do dostojnych mówców, do porykiwań chórów męskich, więc w tym „wracaj do kościoła” na kilkanaście niedorosłych głosów jest efekt nowości, świeżości, ale i obcości. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do dziewczęcych okrzyków. No to pora się przyzwyczaić. Dzień dobry. Dzieci i kobiety mają głos. 

No więc, on, ten dobrodziej przekonany o sile własnego głosu i ogólnej powadze, o swoim prawie zajmowania przestrzeni odpowiednią porcją ciała (nie nazbyt tłustą, ale i nie szczupłą, jak określiłby to Mikołaj Gogol) słyszy od euforycznie rozwścieczonych dziewczyn „wracaj do kościoła”. I to jest tak piękne w swojej prostocie, i tak dużo znaczy. „Wracaj do kościoła” znaczy po prostu: wracaj do kościoła, zejdź ze sceny, trzymaj się swojej dziedziny, zostaw wreszcie obywatelkom, co obywatelskie, państwu, co państwowe, ludziom co ludzkie. To w istocie propozycja prawdziwego kompromisu – ty będziesz mieć swój kościół i swoją religię, my swoje prawa, swoje ciała i swoje ulice. Nasze będą macice, wasze kaplice, ulice mogą być wspólne, jeśli nie będziecie się obnosić. 

Ale „wracaj do kościoła” oznacza także: idź już, nikt cię nie słucha, nikogo, tu, na ulicy, nie interesuje co masz do powiedzenia, zresztą nigdy specjalnie nie interesowało, ale mówiłeś, och, jak dobrze znamy ten typ, my wszyscy, którzy zaliczyliśmy religię w szkołach, ten typ dobrotliwie-straszliwego katechety, który wytłumaczy ci, że twoje łono jest jak ogród, czy tam nadgryzione jabłko, że twój PMS jest karą za łakomstwo Ewy, że twoje cierpienie jest częścią Bożego planu, który podjeżdża pod szkołę samochodem, choć ma z plebanii pięćset metrów i, który każe miłym dziewczynkom nosić swoją teczkę (wszystko to prawda). 

Gdybym miała powiedzieć, na czym moim zdaniem polega ożywcza świeżość aktualnych protestów – a w chwili, gdy piszę te słowa na tlenowym haju, z kolejnymi kilometrami w nogach, mija właśnie tydzień spacerków na wolnym powietrzu – to wcale nie na ich „wulgarności”, „agresywności”, czy „bezkompromisowości”, ile właśnie na cudownym, by tak rzec désintéressement wobec tego, co mają na ich temat do powiedzenia Autorytety, zarówno adwersarskie, jak i sojusznicze. Już nie czekamy na Głosy Wsparcia zatroskanych mężów apelujących o Rozsądek i Rozwagę, pochylających się Z Troską i Niepokojem, nad Zaistniała Sytuacją, Rozumiejących Nasze Cierpienie i Gniew ale przypominających, że brzydkie słowa nie mieszczą się w normie cywilizacji europejskiej i standardach antyku grecko-rzymskiego, i tak dalej, i tak dalej. Wzruszeniem ramion zbywamy uczone ekspertyzy panów komentatorów przerażonych, że cośtam, cośtam, robimy źle bo antagonizujemy społeczeństwo, bo zniechęcamy wulgaryzmami, a w ogóle Kaczyński, genialny strateg, zaciera ręce, że cośtam, cośtam. Zły człowiek po prostu, zły i pogubiony. 

Nadużywam tego „cośtam, cośtam”, bo wydaje mi się, że to, co przez lata stanowiło dla nas punkt odniesienia i skrywany przedmiot tęsknot – męska uwaga i męska aprobata – teraz zajęło status jakiegoś białego szumu na marginesach uwagi, ledwo kwitowanego wzruszeniem ramion, przepraszamy za utrudnienia, mamy rewolucję do zrobienia. 

Bo też wydarzenia ostatnich dni doskonale pokazują całkowitą pustotę tych dostojnych, męskich słów, absolutną niemoc semantyczną wypowiedzi komponowanych z pośpiesznie zestawianych figur retorycznych typu: „dotychczasowy konsensus”, „respektowanie różnorodności”, „poszanowanie zasad debaty publicznej”, „mądrość ustawodawcy”, „sytuacja trudna i skomplikowana”, „zaniepokojenie”. Panie, jakie zaniepokojenie, ja tu prawa tracę, prawa do swojego własnego ciała, czy pan to rozumiesz?! 

Ale właśnie tak jest, oni słowami, a my ciałami. 

Jest w tych protestach właśnie coś z dziewczyńskiej energii: żywość i konkret, mało patosu, niewiele pompy (choć zdarza się), minimum zbędnej deliberacji. „Idziemy na spacer Andersa i Marszałkowską” – zarządził głos kobiecy w piątek wieczorem, na ulicy Mickiewicza, i poszliśmy. A przecież mężczyźni to by zaraz roztrząsali, czemu Andersa, a nie Jana Pawła, czemu idziemy, a nie stoimy, a czy mamy świadomość, że na Andersa w 1958 pod numerem 29. to znamienity działacz opozycyjny, profesor Ignacy Pietruszka, powiedział, a może byśmy nie krzyczeli „***** ***” tylko „konstytucja”; tymczasem my, dziewczyny, te fizyczne i te polityczne, jesteśmy już na Andersa.

Podoba mi się, że w odróżnieniu od innych Wielkich Protestów Mojego Życia (z których większość wydarzyła się na przestrzeni ostatnich pięciu lat), te nie mają terytorialnego zakotwiczenia, są lotne, ruchliwe, reaktywne, wzburzone, w opozycji do dziadowskiego skostnienia. 

„Dziękuję Wam, że chodzicie i robicie świat lepszym”, napisał mi przyjaciel, ojciec dwójki dzieci, którego żona była „gdzieś na mieście” i oczywiście, łasa na komplementy, zgarnęłam zazdrośnie te słowa do serca, choć przecież, z jakąś cwaniacką satysfakcją: on myśli, że ja się poświęcam, czy co, a ja tylko chodzę. Gdyby dało się tak łatwo zmienić świat chodzeniem! Przecież to przyjemność, choć męcząca, ale uczciwym zmęczeniem fizycznym, najlepszym z możliwych. Ale na tym właśnie polega doskonała prostota protestów: wystarczy dać swoje ciało, przyłączyć je do tłumu innych ciał, nikt nie pyta o kompetencje, o stan cywilny, o zasługi. Liczy się, tak, liczy się ilość, i dzięki temu mogę dawać swoje ciało, pozbawione, tak się zdarzyło, rodzinnych zobowiązań, w zastępstwie i w reprezentacji tych wszystkich, którzy akurat nie mogą. Oczywiście, w sytuacji pandemii sprawa się nieco komplikuje i rzeczywiście, oddawanie ciała w protest nabiera rysu bohaterskiego i przydaje grozy temu surrealistycznemu karnawałowi przerażenia i euforii. I znowu, ciała ryzykują więcej niż ci, co rzucają słowa na wiatr twitterów i pasków w telewizji. 

Ci, którzy zwracają uwagę na wulgarność, agresywność i bezkompromisowość aktualnych protestów mają tylko część racji. Bo protestują ciała, ale te ciała są, dużo liczniej niż dotychczas wyposażone w słowa. Ciało, kartonik, marker, zestaw obowiązkowy demonstrantki AD 2020. Liczebność i różnorodność haseł, ich zabawność, dosadność, insajderskość, pomysłowość, wyrafinowanie, przeniesienie na ulicę i w obieg analogowy internetowych memów to tematy, które zasługują na osobne opracowanie – teraz ja polecę dziaderską frazą – sine ira et studio. Ale najważniejsze jest, że teraz my mówimy, a oni słuchają. 

I to jest ten, teraz aktualny, teraz dziejący się, teraz dający nadzieję i może najważniejszy komponent tej rewolucji. Bo tak naprawdę, to bardzo się boję, że to się zaraz skończy, a co gorsza, że nic się nie przełamie, że przegramy, że energia się wytraci, że zostaną nam piękne wspomnienia, ale wszystko będzie jak dawniej, ale gorzej, że wcale im tym razem „nie spadnie”, że przejdą nad tym do porządku dziennego. Ale na razie, niech posłuchają. A zresztą, mało nas obchodzi czy słuchają. Ważne, że my krzyczymy. Kot może zostać, reszta…

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.