[Porto]

Kate Benson
2017
4 (725)

Nie tylko podróżujący palcem po mapie, miłośnicy prozy Paula Austera iwielbiciele filmów Spike’a Lee chcieliby czasem pomieszkać na Brooklynie. Ta część Nowego Jorku wydaje się dzisiaj bardziej urozmaicona niż – połączony z nią słynnym mostem – Manhattan. Tętniące życiem ulice, parki i zaułki, inspirujące bary i modne restauracje wypełnione są ludźmi, którzy – korzystając z wszystkich przywilejów życia w wielkim mieście – muszą radzić sobie także z samotnością; typowym problemem w nowoczesnych, wielkomiejskich, zatomizowanych społeczeństwach pozbawionych pierwotnych więzi. Alienacja podobnych do siebie, nieco zagubionych i zdezorientowanych ludzi popycha ich do szukania kontaktu, choć równocześnie obawiają się przekroczenia granicy ostrożnego dystansu. Powołują tak gatunek nowoczesnych samotników, namiastkę wspólnoty znajdując w barach, gdzie – przy przekąskach i drinkach – obrzucają spojrzeniami sąsiadów, łącząc się z nimi w krótkich, niezobowiązujących rozmowach. Do tworzenia opowieści o współczesnych singlach nie są potrzebne dekoracje żadnego specyficznego miasta czy dzielnicy. Ten temat prezentować można w realiach dowolnej aglomeracji, jednak Kate Benson, doceniona, choć niemająca jeszcze wielkiego dorobku nowojorska autorka dramatyczna, zdecydowała się na umieszczenie akcji swojej nowej sztuki właśnie na Brooklynie. Atmosfera tej dzielnicy, w której wiele miejsc i ludzi nadal opisywanych jest często przez różne odmiany – nieco skompromitowanego wśród młodzieży – słowa hipster, sprzyja dookreśleniu przedstawionych przez nią sytuacji.

Akcja [Porto] toczy się w niewielkim barze z wyszukanym menu, w którym marynowane ziarna granatu sąsiadują z kiełbaską z foie gras, a wina fare trade z wyborem piw z małych browarów. To miejsce równie dobrze może znajdować się na Bedford Avenue, ale też w najpopularniejszych dzielnicach Krakowa, Warszawy czy Trójmiasta. Za bufetem rządzi tu Doug, który potrafi doradzić niezdecydowanym klientom, ale też w paru niewybrednych słowach dosadnie im dopiec. Kelner to Rafael – lokalne wcielenie archanioła dostarczającego przekąsek, które uchylają gościom nieba. To właśnie tu często zachodzi Porto, singielka po przejściach, kiedy po codziennych dyskusjach wewnętrznych odłoży już decyzję o zmianie swojego trybu życia, przesuwając ćwiczenia, wegetarianizm, rezygnację z cukru, kawy, wina, alkoholu na „jutro”. Dziś, korzystając z przywileju mieszkania w mieście nieograniczonych możliwości i atrakcyjnych miejsc w sąsiedztwie, znów chętnie usiądzie samotnie na barowym krześle, uważając, że to jej deklaracja wolności.

Kameralny dramat Kate Benson znakomicie, z humorem i sporą dawką niezjadliwej ironii portretuje świat bywalców i pracowników modnych lokali. Troje klientów baru opisanych zostaje poprzez charakterystyczne dla nich zamówienia, współtworzące ich ksywki (prócz Porto to seksowna, choć nieco zdesperowana, pijąca wódkę z sodą Dry Sac i nieśmiały Hennepin, raczący się „ale” o takiej właśnie nazwie, warzonym w jednym z nowojorskich browarów). Urywane, postrzępione i niedokończone wypowiedzi pełne neologizmów i witzów tworzą krótkie dialogi, znakomicie oddające rytm i ogólny charakter rozmów przy kolejnych szklaneczkach trunków, przeplatanych wyszukanymi zakąskami. W ich tekst przez cały czas włamuje się głos nieokreślonej postaci, która na wstępie opisana została jako pomniejszy bóg o nieokreślonej płci. Wprowadzana w ten sposób narracja ma charakter hipotetycznych didaskaliów, za którymi bohaterowie nie tylko nie muszą podążać, ale które czasem mogą nawet prowokować ich do buntu. To rodzaj wewnętrznego monologu rozgrywającego się w głowie Porto, która ujawnia tak własne refleksje i rozterki. Ta centralna postać sztuki nie jest dość piękna, by przyciągać wzrok wszystkich mężczyzn, ani dość szczupła, by nie mieć do siebie pretensji. Równocześnie nie jest jednak wystarczająco naiwna, by bezkrytycznie podążać za każdym z pojawiających się w jej ciele i świadomości impulsów. Nawet jeśli prowokują je marzenia o otwartych wodach jeziora miłosnych rozkoszy.

Choć tekst Benson znakomicie portretuje postacie pracowników i bywalców wielkomiejskiego bistro, jego największym atutem jest refleksja na temat sytuacji współczesnych kobiet. Część pragnień Porto wyrażona zostaje przez niespodziewanie pojawiający się Chór Głupiutkich Króliczków. Ich piosenka mówi o najprostszych sposobach na cielesne zaspokojenie, sugerując bohaterce używanie szminki, założenie szpilek, mini i… zdobycie mężczyzny. Porto, używając specyficznego języka lewicującej inteligencji, krytykuje heteronormatywne założenia, inspirujące Króliczki. W kolejnych scenach właśnie dyskurs akademickiego feminizmu drugiej fali okaże się największym obciążeniem dla protagonistki. Kiedy marzy o porannej kawie w towarzystwie kochanka, w jej kuchni pojawiają się Simone de
Beauvoir i amerykańska popularyzatorka feminizmu Gloria Steinem, zgodnie krytykujące nawet taką formę „patriarchalnej przemocy symbolicznej”. Ich obszerna lekcja popycha Porto do powrotu na wcześniejszą pozycję.

Podważanie pozornie oczywistych zjawisk to zadanie, które stawia sobie wielu artystów różnych dziedzin. Gotowi uczynić proste rzeczy trudnymi, wchodzą na utarte ścieżki, piętnując schematyczność naszego sposobu myślenia i działania w świecie. Taki zamiar towarzyszy też twórczości dramaturgicznej Kate Benson, co dostrzec można było zarówno obserwując jej debiut (A Beautiful Day in November on the Banks of the Greatest of the Great Lakes) dotykający spraw rodzinnych w zwierciadle Święta Dziękczynienia, jak i [Porto] – sztukę dowcipnie opowiadającą o samotności świadomej singielki, odczuwającej szczęście, kiedy może zasiąść na barowym krześle.

Piotr Dobrowolski

Udostępnij