11._1405_x101.jpg

„Księgi”, Komuna// Warszawa, Warszawa 2011. Fot. Mikołaj Kuraś

My, Komuna?

Paweł Soszyński
2015
Nagroda Kamyk
2015
4 (701)

Przełomem był spektakl Księgi – teatralna iluminacja, nagły przebłysk, w którym zobaczyć można było nie tylko ideologiczną i estetyczną historię Komuny// Warszawa, ale i historię teatralnej awangardy. W Księgach zawarta została także intuicja cykli kuratorowanych na Lubelskiej w Warszawie przez Tomasza Platę: Re//mixów oraz projektu My, mieszczanie. Re//mixy zazębiają się zresztą z Księgami czasowo – ich koncepcja powstała w trakcie ostatecznego domykania zwartego korpusu przedstawienia, którego premiera odbyła się w styczniu 2011 roku. Plata ze swoją koncepcją szukania artystycznych korzeni komunardów trafił więc idealnie w czas.

Re//mixy to nie tylko powrót do teatralnych źródeł Komuny Otwock. To także, może przede wszystkim, rozliczenie i sprawdzian teatralnej nośności performatywnych evergreenów, które przecież dziś mają już status muzealny, włączone zostały do programów nauczania, do kanonu, co teoretycznie powinno pozbawić je niegdysiejszej wywrotowej siły. W sztuce rewolucja zjada swoje dzieci na instytucjonalnym talerzu. To podsumowanie, dość gorzkie jeśli nie zupełnie rozpaczliwe, ma także miejsce w Księgach. Ich dwie pierwsze części – Księga wynalazcyKsięga podpalacza to w końcu także rozliczenie awangard, ekscytującego przełomu sięgającego lat pięćdziesiątych w dwóch skrajnie różnych odsłonach, które w gruncie rzeczy odpowiadały na to samo pragnienie złamania mieszczańskiego status quo kapitalistycznej cywilizacji Zachodu.

Księga wynalazcy, której patronuje Richard Buckminster Fuller, Apostoł Postępu i Techniki, nadaktywny wizjoner, wynalazca i architekt przypominający jednego z bohaterów Źródła Ayn Rand, to przecież zbiór teatralnych cytatów z Bertolta Brechta, Living Theater, Johna Cage’a, Fluxusu: energetyczny speed, agitacja, uliczna rewolucja, happening, zwrot ku dadaizmowi, ­futuryzmowi, powrót do młodzieńczego okresu opozycjonistów dwudziestowiecznego kapitalizmu i wichrzycieli międzywojennego porządku społecznego. Przeciw temu samemu buntował się Jerzy Grotowski, który w Irvine szarość komunizmu podmienił na jałowość konsumpcjonizmu – i skusił wielu. Buntuje się także Peter Brook.

www1025_x_75.jpg

„Mill/Maslow”, Komuna Otwock, Warszawa 2007. Fot. Archiwum Komuny// Warszawa

Księga podpalacza zainspirowana postacią cesarza Yongle z dynastii Ming, który spalił chińską flotę, przekreślając tym samym imperialne marzenia o terytorialnych podbojach, ustawiona jest na antypodach manii Fullera. Z miasta ofensywnego, wciąż rosnącego wzwyż i wszerz trafiamy do Zakazanego Miasta – aśramu, do antymiasta. Kontemplacja, wycofanie, rezygnacja z osobowości politycznej, ekspansywnej, tworzącej sojusze i walczącej na rzecz polityki doświadczenia rodem z Rajskiego ptaka Ronalda Davida ­Lainga, a więc polityki przewrotnie apolitycznej, może nawet antypolitycznej, w której stawką nie jest świat i jego perypetie, ale „ja” rozbrojone, wydarte politycznym, czyli zbrodniczym instynktom. W końcu bycie politycznym oznacza także pewien dopuszczalny stopień agresywności, a zwierzęta walczące o swoje terytorium – to wytrawni politycy zaznajomieni z tajnikami subtelnej lub brutalnej negocjacji, o czym wiemy chociażby od Krystyny Czubówny, która o przygodach przyrody opowiada z publicystycznym zacięciem komentatora prasowego, głosem i frazą kinowych Kronik z PRL.

To zwierzęta domkną trylogię Ksiąg, a konkretnie małpy z Księgi ogrodu, której cichym tym razem patronem jest Zygmunt Bauman. O tym, że jest coś na rzeczy, pisze Joanna Wichowska w „Didaskaliach”:

Ostatni rozdział Ksiąg wiele zawdzięcza Zygmuntowi Baumanowi, a puenta spektaklu jest niemal dosłowną ilustracją myśli, którą podzielił się z Laszukiem w skierowanym do niego liście: „Świat nowoczesny domaga się […] postawy ogrodnika. […] wojna z chwastami nigdy się nie kończy. […] nowoczesność zapowiadała uporządkowanie świata, ale przyniosła tylko przymus i obsesję jego niekończącego się, wciąż na nowo podejmowanego porządkowania. […] Ogrodnik skazał się na wieczną harówkę…” 1.

Ta postawa ogrodnika bliska jest protestanckiej pracy, która podoba się Bogu – stąd już tylko krok do Maxa Webera i jego Etyki protestanckiej i ducha kapitalizmu. Oczywiście, małpy z Ksiąg harują po to, by uzbierać kapitał społeczny, a mozolna praca jest tu rozumiana przewrotnie – jako projekt pozytywistycznej pracy u podstaw, przeciwstawionej rewolucyjnej mitologii. Komuna// Warszawa robi tu dramatyczną woltę, ale rozczarowanie awangardowymi hasłami i ideologią przełomu nie oznacza w tym przypadku, że zwija ona interes. Wręcz przeciwnie – apetyt na społeczną zmianę zdaje się rosnąć, przede wszystkim dlatego, że aspiracje komunardów zostają umocowane w rozpoznaniu współczesności.

„Nie da się dokonać jakiejś znaczącej, radykalnej zmiany społecznej poprzez sztukę. Siebie, tak, można zmienić. Ale otoczenie nie do końca. I bardzo powoli, pracą organiczną” – wyznała Alina Gałązka w rozmowie z Romanem Pawłowskim w 2009 roku. Znacznie mocniej swoje rozczarowanie rewolucyjnym potencjałem sztuki opisał Grzegorz Laszuk: „Teatr w mieszczańskim społeczeństwie jest jedynie miłą rozrywką. Im jest mądrzejszy, tym lepszy, ale niczego nie zmienia, najwyżej skłania do refleksji. Nikt z powodu obejrzenia dobrego spektaklu, namawiającego do zmiany społecznej, nie rezygnuje z pracy w korporacji ani z robienia zakupów w supermarkecie. Nie mam złudzeń, sztuka jest ozdobą mieszczańskiego świata i tyle” 2. W kontekście tych słów zupełnie inaczej czyta się projekt Re//mix – i My, mieszczanie.

W 2007 roku anarchistyczna, punkowa Komuna Otwock przeprowadza się do Warszawy, w końcu zmienia nazwę, powstaje Komuna// Warszawa. To geograficzne przesunięcie, podyktowane prostym faktem – większość grupy mieszkała już wtedy w stolicy – będzie miało swoje konsekwencje. Koncerty „Dezertera” zastąpią brutaże tańczone w rytm eksperymentalnego techno, a na barze pojawią się ciasta. Na widowni starą gwardię zastąpią aktywiści miejscy, przedstawiciele NGOsów, lajfstajlowi dziennikarze, a doroczne antysylwestry staną się obowiązkowym przystankiem dla teatralnego środowiska Warszawy. Komuna stanie się ozdobą mieszczańskiego świata, co zakrawa na grubą ironię, ale przecież równie autoironiczny jest finał Ksiąg. Joanna Wichowska komentuje ten finał bezlitośnie: „wolność polega na tym, by móc wybierać to, na co i tak jesteśmy skazani”. Ostrze tej diagnozy trafia w punkt. Tym punktem zapalnym jest głęboki pat, w którym znajduje się Komuna i my, widzowie. Od tej pory scena i widownia przestaną udawać, że łączy je przymierze przeciwko mieszczańskiemu światu. Po remixowym rozliczeniu z awangardowymi mrzonkami przyjdzie nam wyznać, że my także jesteśmy mieszczanami. Weźmy się więc do roboty po mieszczańsku.

Na tym polega fenomen i żywotność Komuny// Warszawa – bycie w ciągłym ruchu, transformacja, bezustanna walka z wypracowanymi formułami. Nie ma chyba w Polsce drugiej grupy artys­tycznej, która tak długo utrzymałaby się na powierzchni, nie odkleiłaby się od rzeczywistości, nie poddała zabójczemu ciążeniu własnej mitologii i się nie rozpadła. Rozczarować się i nie ulec przyjemności zgorzknienia to w końcu nie lada zadanie. „Ludzie to chuje” – wyzna małpa w Księgach i zabierze się do żmudnej roboty. Tylko tyle na temat zawiedzionych nadziei na to, że za pomocą teatralnej iluminacji zdołamy wspólnie stworzyć alternatywne społeczeństwo.

Komuna to wreszcie doświadczenie pokoleniowe współczesnych plus minus czterdziestolatków o lewicowych i kontrkulturowych korzeniach. Nic więc dziwnego, że program My, mieszczanie otworzyła Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz, dziewczyńska saga rodu Borejków, na której wychowało się to pokolenie. Przedstawienie Weroniki Szczawińskiej pomyślane zresztą zostało jako indierockowy koncert – to koncept, który wcale nie rozbraja mieszczańskiej etyki bohaterów Musierowicz, wręcz przeciwnie, zaskakująco prosto i precyzyjnie pokazuje widzowi, że jego aspiracje realizowane w obszarze niezależnym i alternatywnym całkiem się w tej etyce mieszczą. W końcu studenci kierunków humanistycznych, którzy – jak Komuna – zawitali do Warszawy z prowincji, swoje zamiłowanie do wielkomiejskiej alternatywy przegryzają rzeczonym ciastem z barowego blatu. I popijają herbatą Borejków. Tę tendencję w wersji maksi pokazuje fantastycznie scena z Seksu w wielkim mieście, w której nowojorska felietonistka udaje się do galerii, by obejrzeć performans Mariny Abramović (w Komunie remiksowanej przez Łukasza Chotkowskiego). Nic z tego performansu nie rozumie, ale partycypowanie w awangardowych działaniach jest dla niej elementem miejskiego stylu życia.

www12._1405_x_96.jpg

„Teren badań: Jeżycjada”, reż. Weronika Szczawińska, CK Zamek/Komuna// Warszawa, Poznań/Warszawa 2014. Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

Właśnie, styl życia. Mieści się w nim fejsbukowy styl zaangażowania społecznego, uczestniczenie w manifestacjach czy choćby kliknięcie „dołącz” na stronach społecznościowych. To właśnie zaangażowanie jako sposób bycia, forma spędzania wolnego czasu i kreowanie własnego wizerunku jest najbardziej mieszczańskim elementem współczesnej lewicy codziennie publikowanych tweetów i szerowanych artykułów. Internetowy lajk jest być może najbardziej mieszczańskim wynalazkiem współczesności, a sam Facebook dokładnie reprodukuje domowe pielesze rodziny Borejków – z regulaminem, efektownym statusem, błyskotliwymi komentarzami i… hejtem. Wszystko jedno, czy tematem będzie homoseksualizm, ekologia czy prawa autorskie, każda kwestia ulegnie tu szybko standaryzacji, wciągnięta w konwencję herbatki. Ostatecznie niepożądaną osobę można wyprosić z konwersacji, blokując jej profil. A znajomości równie łatwo – i bezkontuzyjnie – się zawiera, jak zrywa. Bo wszystko tu ma swoje dopuszczalne samą formą medium granice.

Borejkowie to inteligencja, a przez osobę autorki – siostry Stanisława Barańczaka – domownicy także tego poety. To nie Pani Dulska ani skąpi ciułacze ze sklepiku – to inteligencja biedna. Tymczasem naiwne wyobrażenie każe nam widzieć w mieszczuchu nuworysza rodem z Tygrysów Europy, który bryka po sklepowych półkach i bankowych kontach, ale rozumek ma niewielki. I właśnie takim wyobrażonym mieszczuchem lubimy na siebie patrzeć, bo w jego oczach nasz wyobrażony niemieszczański, aberracyjny kapitał przyjemnie procentuje. W tych oczach znów mamy szansę utworzyć komunę.

Złudność tej perspektywy punktuje kolejne przedstawienie cyklu, ­Tocqueville. Życie codzienne po Wielkiej Rewolucji samej Komuny// Warszawa. Jak zauważa Joanna Wichowska w analizie spektaklu, „przynależność do określonego środowiska wyznacza wzory zachowań i dyktuje zestaw dyżurnych problemów, którymi trzeba się zajmować, jeśli chce się uchodzić za świadomych obywateli. Normatywność podszywa się pod emancypację. Pozorna swoboda sądów jest w gruncie rzeczy konformistycznym powielaniem sprawdzonych wzorców” 3. W repertuarze gier społecznych Erica Berne’a pojawiły się więc nowe zabawy, „Ale jestem zaangażowany”, „Ale ona jest normatywna”, „I ja jestem wykluczony” – tylko zamiast głasków z jego analizy transakcyjnej mamy teraz do czynienia głównie ze wspomnianymi lajkami.

Przewrotnym, mniejsza o to, czy historycznie uzasadnionym zabiegiem jest wystąpienie komunardów w strojach amerykańskich amiszów. Są oni zresztą echem małp-ogrodników z Ksiąg i mniej metaforycznym nawiązaniem do harówki z listu Baumana. Ta przebieranka – tylko pozornie ironiczna – jest palcem wsadzonym w oko niedzielnych rewolucjonistów. „Źdźbło w oku bliźniego widzisz, a belki w swoim nie” – czytamy, wraz z amiszami Komuny, w Biblii. Rewolucja nie odbędzie się tu, nie odbędzie się dzisiaj, w ogóle nie jest powiedziane, że nastąpi. Głównie jednak chodzi o to, że nie będzie żadnej Wielkiej Rewolucji. „Zejście człowieka z drzewa, wynalezienie wina i piwa, uprawa zboża, zbudowanie silnika parowego, wynalezienie czcionki drukarskiej, ustanowienie demokracji” – taki jest rewolucyjny repertuar, na który w przedstawieniu powołuje się Komuna. Prawdopodobnie taką samą listę sporządziłaby przy herbacie rodzina Borejków. Jedyne wrzenie, jakie nas czeka, nastąpi w borejkowym czajniczku. To bardzo nieatrakcyjna perspektywa – wiemy o tym wszyscy, wie dobrze Komuna// Warszawa, dlatego ta wolta w jej wydaniu jest szczególnie przejmująca – i autentyczna. Włączmy się w zastane struktury społeczne, nie przeciwstawiajmy się uwarunkowaniom, zaakceptujmy normy nie jako rewolucyjni terroryści, którzy infiltrują wrogie obozy, by rozsadzić je od środka w pięknym – także performatywnie – akcie niezgody, ale po to, by odzyskać grunt pod nogami. Ale co to właściwie znaczy?

Pozostańmy w sferze teatru. Gdy w Poznaniu w trakcie festiwalu Malta odwołano Golgotę Picnic Rodrigo Garcii, w Warszawie zebrali się ludzie teatru i miejscy działacze, by naradzić się, jak powinien wyglądać protest środowiska, z którego w dużej części rekrutuje się widownia Komuny// Warszawa. To wtedy powstał pomysł publicznych czytań tekstu spektaklu. Środowisko głównie teatralne, więc i pomysł performatywny. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, by wykorzystać narzędzia, którymi dysponujemy jako obywatele państwa polskiego, narzędzia, które zna i którymi świetnie posługuje się prawica, o czym świadczy choćby fakt, że doprowadziła do odwołania spektaklu. Kiedy powołała się na zapis o „obrazie uczuć religijnych”, nam zamarzył się ogólnopolski rewolucyjny spektakl grany jednorazowo. Wiadomo, widowisko tym mocniej działa, im jest bardziej wyjątkowe. Kiedy prawica wywierała nacisk na decydentów, my postanowiliśmy stworzyć spektakl skierowany do nikogo, puszczony w eter, w najlepszym razie grany dla nas samych. Zresztą sprawa skończyła się mniej więcej tak, jak skończył się słynny protest „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”. Był incydentem – jak happening – i wzruszającą manifestacją jedności wszystkich przekonanych. Jedyne, co nam zostało po czytaniach, to wrzucane do internetu wciąż od czasu do czasu skany wezwań do prokuratury, czym wezwani bezwiednie udowadniają, jak bardzo cała akcja minęła się z polityczną realnością i społecznym konkretem. Na performans znów odpowiedziała twarda legislacja. Przypomnę jeszcze, jak skończył się protest „Teatr nie jest produktem” przeprowadzony w trakcie Warszawskich Spotkań Teatralnych wskrzeszonych przez ówczesnego dyrektora i współtwórcę Instytutu Teatralnego, Macieja Nowaka. Nowak stracił posadę i sam festiwal (choć miasto wypierało się retorsyjnego charakteru tych działań).

Bardzo niewygodnie o tym wszystkim pamiętać. Porażka goni tu porażkę. Może więc lepiej, wraz z Komuną// Warszawa, zostać szarym, anonimowym amiszem? W końcu do nich nam – przez system edukacji, rodzinne uwarunkowania i historyczne korzenie – najbliżej. Ekscesem jest przecież nie tylko sama Wielka Rewolucja, na planie prywatnej narracji przysposobieni jesteśmy do życia w TYM społeczeństwie, a nie w innym – wymarzonym. Największą ironią zaś zdaje się być to, że tylko dzięki „konserwatywnemu” mieszczaństwu możemy głosić wywrotowe hasła, a krytycyzm zdaje się być w dużym stopniu całkowicie mieszczańskim wynalazkiem. Jak trzeźwo zauważa Agata Bielik-Robson: „Ideę, że mieszczaństwo jest konserwatywne, stworzyły dzieci z mieszczańskich rodzin, które się zbuntowały przeciwko rodzicom. Krytyka mieszczaństwa jest więc również mieszczańskim fenomenem. Radykalna lewica dziewiętnastego i dwudziestego wieku jest w zasadzie w całości mieszczańskiego pochodzenia” 4. Dostęp do edukacji, prawo do kształtowania włas­nego życia – potrzeba wygody i realizacji, ­także tej intelektualnej – wszystko to są mieszczańskie wynalazki. Paradoksalna teza spektaklu Tocqueville może zostać streszczona krótko: porzućmy mieszczańskie ideały, a skończymy marnie.

Edukacja to temat kolejnego przedstawienia cyklu. „Pamiętam, jak mama uczyła mnie…” – opowiada Rozalia Mierzicka w Pigmalionie Wojtka Ziemilskiego. Z dramatu Shawa pozostaje tu niewiele, poza samą sytuacją nauki życia w społeczeństwie. Kazio, syn aktorki, ma problemy z mówieniem. Ten komunikacyjny pat grozi wydaleniem z przedszkola. Tyle, jeśli chodzi o małą narrację – w szerszym sensie Pigmalion Ziemilskiego przypomina, że język daje nam nie tylko zrozumiałe formy społecznych ekspresji, ale także formatuje percepcyjne i intelektualne ramy, w jakich pozostajemy w relacji z rzeczywistością społeczną. Stąd pomysł wykorzystania w spektaklu kartonowej bryły reagującej na ruch zamkniętych w jej wnętrzu aktorki i ochotnika z widowni. Bryła z kartonu jest też pierwotnym środowiskiem dla Kazia – o czym dowiadujemy się z wideo puszczonego na scenie. Jest metaforą przestrzeni symbolicznej, w jakiej zainstalowane są wszystkie nasze akty, nie tylko publiczne. Może zresztą wszystkie nasze akty stają się publiczne właśnie ze względu na ten karton, w którym odkształcają się i przez który, także nam samym, komunikują.

Zignoruję tu akcentowany w programie spektaklu Bildung – dlatego, że nie ufam tej kategorii zastosowanej do polskiego społeczeństwa. Bildung pojmowane jako rzeczywista praktyka społeczna, a nie pojęcie z repertuaru historyczno-kulturowego, dla nas pozostaje wciąż bajką o żelaznym wilku. Wiąże się on z etosem, który w Polsce nigdy tak na prawdę nie zaistniał. Wskazuje też na dyskusyjny cel projektu Tomasza Platy. Plata i Agata Bielik-Robson, których pozytywne tezy w odróżnieniu od sceptycznej Prześnionej rewolucji Andrzeja Ledera są filarem przedsięwzięcia, projektują bowiem mieszczański etos na podstawie doświadczenia Zachodu, by później – jednak – narzucić go wyobrażonym „nam, mieszczanom”. Nie jest to działanie skuteczne, choć otwiera pole dla akademickiej debaty, jaka towarzyszy od początku cyklowi. Symptomatyczne, że Bielik-Robson w cytowanym wywiadzie otwierającym publikację My, mieszczanie wywodzi mieszczański potencjał rewolucyjny, i własną ekscytację z przynależności do mieszczaństwa, od Henryka VIII i Anny Boleyn. To atrakcyjna historia, która doczekała się niejednej ekranizacji, jednak – na co zwraca uwagę filozofka – sytuacja polska była i jest inna. Dlatego polskich mieszczan trzeba niejako stworzyć od początku, przebudzić ich potencjał.

Oczywiście, wszystko to ładnie wygląda jako logiczny wywód wsparty historycznymi przesłankami. Problemem bowiem wcale nie jest opieszałość samego mieszczaństwa, lecz to, powtórzmy za małpą z Ksiąg, że rzeczywiście ludzie w większości „to chuje”. I nie ma to akurat nic wspólnego z taką czy inną klasą społeczną. Czy my, Borejkowie, uderzymy pięścią w herbaciany stół? Póki co projekt My, mieszczanie udowodnił jedno – że nie ma czegoś takiego, nigdy nie było, jak skuteczna, realna „my, Komuna”.

  • 1. Joanna Wichowska Czy ogrodnicy są sexy?, „Didaskalia” nr 102, 2011.
  • 2. Był teatr, będą kanapki, z Aliną Gałązką, Grzegorzem Laszukiem i Łukaszem Wójcickim rozmawiał Roman Pawłowski, „Gazeta Wyborcza” z 18 grudnia 2009.
  • 3. Joanna Wichowska To wszystko (nie) jest takie smutne, w: My, mieszczanie, Komuna// Warszawa, 2015.
  • 4. Jesteś mieszczanką? Tak, z Agatą Bielik-Robson rozmawiał Tomasz Kwaśniewski, w: My, mieszczanie, op.cit.

Udostępnij

Paweł Soszyński

Krytykiem, redaktor działu teatralnego w dwutygodnik.com