Mutanti (Mutanci)

Viliam Klimáček
2017
3 (724)

„Rozgrywa się w mieszkaniu Wiktora i Rene oraz w męskich toaletach hotelu Krywań. Sztuka jest na tyle fikcyjna, że może przypominać rzeczywistość, albo jest tak rzeczywista, że może wydać się wymyślona” – pisze w pierwszych didaskaliach Viliam Klimáček, doskonale zapowiadając atmosferę tej niedługiej komedii z gorzkimi akordami. Komedii o Słowacji wielu prędkości, zarówno ekonomicznych, jak i obyczajowych.

Te sceny w męskich toaletach hotelu Krywań są rzeczywistością przyśnioną – klamrą dla całej fabuły, rojącą się w umyśle drzemiącego na fotelu Wiktora. Najpierw jest to dziwaczna i prozaiczna rozmowa bohatera z Babcią Klozetową, zupełnie niewrażliwą na to, co intymne czy prywatne, zaaferowaną tylko ochroną integralności sedesów i umywalek (nie opuszcza bohatera na krok, bojąc się, czy to oby nie złodziej). Na końcu jest to już spotkanie na wyżynach bytu: Wiktor niby rozmawia z Babcią Klozetową, ale jest i Matka Boska Siedmiobolesna, jest i Śmierć rzucająca kostką: atmosfera jak z Bergmana (którego filmy główny bohater namiętnie zresztą ogląda), tyle tylko że zroszona deszczem ironicznego absurdu. Hotel Krywań to taka metafora tymczasowości zmian, które pojawiają się na Słowacji niczym hotelowi goście: by pobyć, a potem szybko znów oddać pole narodowej specyfice, którą niejeden wolałby nazwać słowackim duchem.

Wiktor i Rene żyją właśnie w takim rozkroku między Zachodem a miejscową codziennością, która ostatnio na nowo stała się dla nich mniej przyjazna. Ciekawe jednak, że nigdy tego Zachodu do końca nie oswoili – zawsze była to raczej dość banalna imitacja tego, do czego chcieliby aspirować. Wiktor jest tancerzem w telewizyjnym show – robi to dla pieniędzy, czego nie ukrywa ani przed sobą, ani przed Rene, współlokatorem i partnerem. Może właśnie próbując zapewnić sobie samemu jakąś łączność z bardziej ambitnym sposobem bytowania, w domu stara się oglądać w telewizji rzeczy mniej banalne niż wygibasy na parkiecie: poluje na Bergmana. Tylko czy naprawdę się nim zachwyca? Czy może po prostu wie, „że tak trzeba”? Rene nie potrzebuje ani wielkiej sztuki, ani samousprawiedliwienia: w telewizji ogląda kulinarne poradniki Jamie’ego Olivera, zaś aby dni czymkolwiek się od siebie różniły, co chwilę urządza kuchenne święta: dzień hiszpański, włoski, grecki… Tylko nie słowacki. Szybko orientujemy się, że te eksperymenty nad patelnią są jego wersją bergmanowskiej ucieczki: byle dalej od Słowacji i od codzienności.

A ta codzienność bywa nieznośna: Wiktor regularnie odbiera telefony z pogróżkami, w których jakiś głos szydzi i z jego tanecznych wygibasów dla telewizji, i z orientacji seksualnej (jedno zresztą, w umyśle dzwoniącego, łączy się z drugim w sposób niemalże organiczny). Co więcej – i to pewno największy problem – Wiktor ma raka. Od pewnego czasu leczy się, ale też jakby z niechęci do słowackiej służby zdrowia wybiera niekonwencjonalną medycynę Wschodu: wybór, którego nieskuteczności świadomy jest nawet znajdujący sens swojego życia przy patelni Rene.

Pewnego dnia Wiktor deklaruje, że chciałby coś po sobie pozostawić – a właściwie kogoś. Proponuje partnerowi, by znaleźli kobietę gotową urodzić dla nich dziecko. Rene jest sceptyczny i przypuszcza, że Wiktor po prostu się nim znudził. Wiktor wynajduje w internecie kontakt do agencji towarzyskiej, pisząc w mailu, jakiego typu towarzystwa (i usługi) potrzebuje. Gdy do domu przybywa Lila, prostytutka z agencji, okazuje się, że – rzecz jasna – nie świadczy usług jako surogatka: Wiktora źle poinformowano, byle tylko zapłacił za wizytę. Rozczarowanie? Na pewno, ale jeszcze jeden dowód na to, że w Słowacji wszystko stoi na głowie, tym bardziej że Lila okazuje się – mimo zawodu – troskliwą matką, która posłała swojego kilkuletniego syna do katolickiej szkoły, by zapewnić mu lepszą przyszłość. Nawet się wzrusza, gdy chłopiec śpiewa religijne pieśni.

Sztuka Viliama Klimáčka ma wiele absurdów, które znamy z komedii naszych południowych sąsiadów. Dość szczątkowa – jak zresztą widać ze streszczenia – fabuła ma przede wszystkim na celu ukazanie nielogiczności świata, w którym żyją Wiktor i Rene. Nielogiczności, która ostatnio przybiera na sile, i która zaczyna Klimáčka niepokoić. Bohaterowie jego sztuki żyją w świecie, który zatrzymał się w swojej ewolucji, a może i próbuje zrobić krok w tył. Tyle tylko że nie rodzi się z tych zmian żaden nowy gatunek – mamy do czynienia co najwyżej z jakąś mutacją, której nie lubi ani poprzednie, ani kolejne ogniwo ewolucji.

Piotr Olkusz

Udostępnij