Jolanta Janiczak

Są autorzy sztuk i autorki, aktorzy i aktorki, reżyserzy i reżyserki, recenzenci i recenzentki... Czy ma to w ogóle jakieś znaczenie? Dla tych, którzy są w większości albo lepiej zarabiają, zapewne nie. Dysproporcje w tym zakresie jednak bywają dostrzegane i nawet wyciąga się z tego jakieś wnioski. A co z widownią? Zaryzykowałabym hipotezę, że jest na niej nieco więcej kobiet. Czy ich sposób odbioru, oceny, preferencje różnią się od męskich? Chyba nikt tego nie zbadał, ale, podobnie jak to jest z literaturą, istnieje jakiś segment twórczości teatralnej skierowanej szczególnie do kobiet.

„Wcześniej królowały kobiety – Rewolucja pozbawiła je tronu”1 – pisała we wspomnieniach Élisabeth Vigée Le Brun, porównując Francję sprzed i po 1789 roku. Portrecistka Marii Antoniny uciekła z kraju na kilka godzin przed przewiezieniem rodziny królewskiej z Wersalu do Paryża – jej wcześniejsze związki z dworem dawały aż nadto argumentów, by już wówczas obawiała się jeśli jeszcze nie o życie, to może już o bezpieczeństwo.

Na początku trochę nie wiadomo było, o co im chodzi, mówiono, że wyważają otwarte drzwi. Bo przecież Teatr Polski w Bydgoszczy przez osiem lat dyrekcji Pawła Łysaka już zdążył stać się krytyczny, polityczny i demokratyczny – czołówka polskich reżyserów wystawiała tutaj swoje spektakle, szeroko i krytycznie komentowane. Od czasu do czasu organizowano ważne spotkania i warsztaty, dbano o ofertę edukacyjną i spektakle dla dzieci. Gdy w 2014 roku Paweł Wodziński i Bartosz Frąckowiak przejmowali stopniowo (i pokojowo – gdzie te czasy?) scenę nad Brdą, nikt nie spodziewał się żadnej rewolucji, jedyne, co dziwiło, to tak manifestacyjne „nowe otwarcie”. A jednak okazało się, że nie wszystko jest tak oczywiste.

Podstawową sytuację teatralną dałoby się opisać również tak: w czasie wolnym od pracy jedni ludzie oglądają innych, którzy właśnie pracują; a do tego jeszcze, by móc oglądać, jak pracują inni, ludzie kupują bilety. Praca wykonywana jest w świetle reflektorów, podczas gdy na widowni zwykle panuje mrok. Z tej perspektywy każdy spektakl jest więc wypowiedzią na temat pracy, choć często – w większości wypadków – jest to wypowiedź niestematyzowana. Fikcja przedstawienia przesłania relacje ekonomiczne panujące między widownią a sceną, a pakt ten z rzadka jest zrywany.

W I tak nikt mi nie uwierzy aktorzy opowiadają o zdarzeniach, część z nich rekonstruując w sposób bardzo schematyczny. Podobną konwencję Janiczak i Rubin wykorzystali już w Sprawie Gorgonowej w Starym Teatrze (2015). O ile tam teatralne śledztwo dotyczyło oskarżenia Rity Gorgonowej o morderstwo, o tyle w nowym spektaklu przedmiotem dochodzenia są przestępstwa seksualne dokonane na bohaterce.

„Przywykłam do sytuacji”, „nie było po co krzyczeć”, mówi Barbara Zdunk, a nad wszystkimi jej słowami wisi jeszcze tytuł sztuki: I tak nikt mi nie uwierzy. Mówi tylko dlatego, że zmuszają ją do mówienia – o gwałtach, które zaczęły się, gdy miała dwanaście lat, wybiciu jednego oka, drugiego. Najpierw wykorzystał ją stryj, potem cała parada żołnierzy, parobków, strażników w więzieniu. Zeznawanie jest tylko kolejnym etapem opresji, Barbara wie, że tak jak nie było po co krzyczeć, tak nie ma po co opowiadać. Bo wszyscy dookoła też przywykli do sytuacji i nikt jej nie zmieni.

„Gdy w tekście w miejsce «czarownic» podstawimy «kobiety», uzyskamy znacznie lepsze zrozumienie okrucieństw, jakich Kościół dopuścił się wobec tej części ludzkości” 1– pisze feministyczna autorka Matilda Joslyn Gage. To ważny i oczywisty postulat. Oczywisty, bo to właśnie kobiety stanowiły osiemdziesiąt pięć procent osób spalonych na stosie pod zarzutem czarów.

Trochę gorzko to brzmi teraz, gdy zamalowano błyskawice po bramach, ale to był naprawdę rok kobiet. Można by się spodziewać, że w puli nowych polskich sztuk, które znalazły się w tegorocznym półfinale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, przeważą te o pandemii, policzmy jednak: do półfinałowej czterdziestki przeszły raptem dwa teksty „covidowe” (choć na wielu innych odbił się w różnym stopniu nastrój izolacji czy zagrożenia), tymczasem przynajmniej co czwarty dotyczył kobiecego buntu.

Pragnęłam krzyczeć, uciec, stać się kimś innym, bohaterką jakiegoś zabawnego filmu, zamieszkać u porządnej rodziny, która by mnie wzięła do siebie. Zamienić się w bezpańskiego kota, złotą rybkę, kwiatek, kamień. Albo jeszcze lepiej: w mrówkę. Bo mrówki są niezłomne w dążeniu do celu: biorą jakiś okruszek – czegokolwiek – i go niosą. Bez względu na wszystko. Nic ich nie zatrzyma. Możesz zdeptać jedną, lecz pozostałe się nie przelękną. Zmienią trasę i ruszą dalej. Mrówki się nie boją