Zeszły wtorek

Blog
18 wrz, 2017

Ogólnopolska Konferencja Kultury – Teatr. Jedenastogodzinna (!!) nasiadówka. Duża liczba ludzi na widowni Teatru Wybrzeże. Jeszcze większa – tych, co nie przyjechali i komentowali zdarzenie z daleka. Najczęściej nieprzychylnie. Siedziałem od początku do końca. Próbuję zebrać myśli – z marnym skutkiem.

Po co to zwołali? Konferencja jest jedną z serii podobnych, branżowych spotkań organizowanych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, żeby środowiska artystyczne wypowiedziały się w najbardziej palących je kwestiach, co miałoby w przyszłości posłużyć opracowaniu nowej, albo przeoraniu starej Ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Wśród ludzi teatru od dawna krążyło podejrzenie, że ministerialna władza chce szybko zmienić ustawę i zagwarantować sobie decydujący wpływ na przykład na obsady dyrektorów scen. W myśl tych przeczuć gdańska konferencja miałaby być tylko listkiem figowym, pozorowaną konsultacją z zainteresowanym środowiskiem.

No tak, tyle że niemiłościwie panująca nam partia do tej pory konsekwentnie nie używała żadnych listków figowych. Jeśli chciała coś zmienić na złość konkretnemu środowisku to właśnie ostentacyjnie nie pytała go w jakikolwiek sposób o zdanie.

Więc może wziąć za dobrą monetę to, co zapowiedzieli: że ma to być długi marsz do pisania nowej ustawy o działalności kulturalnej, której zręby mają być gotowe do końca przyszłego roku a uchwalona ma zostać, da Bóg, do końca kadencji? Ale jeśli tak miałoby być, to marne na to szanse. Bo z gadaniny od 10 rano do 21 wyniknął tylko nieogarnialny chaos. Pretensje, zaszłości, cząstkowe dezyderaty, partykularne kwestie, rytualne narzekania. I wielka bezradność w formułowaniu oczekiwań takim językiem, który PT Zapraszający jeśli nie musieliby to przynajmniej powinni brać pod uwagę. Ktoś to teraz będzie zbierał, usiłował znajdować wspólne mianowniki. Nie zazdroszczę mu.

Mogliśmy się tylko cieszyć, że władza tudzież kręgi jej bliskie jednoznacznie potwierdzały nienaruszalność samorządowej organizacji teatrów, odżegnały się też od chęci „skoku na ustawę”, czyli przejęcia pełnej kontroli nad teatrami w Polsce.

A co dominowało w naszym rozgęganym wielogłosie żalów? Kwestie, by tak rzec, dyrektorskie: konkursy, stosunki z organizatorami, przepisy finansowe, absurdy prawne, obszerne katalogi spraw z szufladki artyści versus urzędnicy. Kwestie ważne, ale wałkowane już latami i nie posuwane od dawna ani o krok; sami dyskutanci przyznawali, że sporo kłopotów leży w gestii nawet nie ministra kultury tylko ministra finansów i ministra pracy. Dalej: sprawy teatrów niepublicznych i niezależnych bardzo energicznie wprowadzane pod obrady przez Leszka Śliwonika, ale też zatrzymujące się na sformułowaniu katalogu bolączek, niejako do protokołu. I wreszcie brzmiące dramatyczne opowieści o pauperyzacji środowisk teatralnych, przede wszystkim aktorskich. Nie tych z (ciasnego) świecznika i nie ze scen komercyjnych, gdzie się zarabia przyzwoicie; tych, gdzie nie chce się rezygnować z ambicji, ale ambicji nie da się przecież do garnka włożyć. Ale także i to budziło kontrowersje, dyrektorzy syczeli na ucho w kuluarach o rozpasaniu związków zawodowych, projekty rozwiązań proponowanych przez owe związki nie brzmiały logicznie; czuło się, że ochrona artystów wykonawców pozostających czasowo bez zatrudnienia, wzorowana na rozwiązaniach francuskich czy niemieckich, krąży jedynie w orbicie pobożnych życzeń, bez żadnych szans na środowiskowe uzgodnienie.

Tośmy sobie pogadali.

JS

Udostępnij