Czytac – nie czytać?
Czy propagowanie czytelnictwa nie jest (nie bywa) podszyte hipokryzją? Piotr Morawski – za Mają Staśko – napisał w tym miejscu przed tygodniem o „inteligenckim przymusie czytania” jako o „klasowej dystynkcji”: miło zaprezentować się w telewizji na tle własnej biblioteki, okazać wyższość, udokumentować wykształcenie. Popisać się przynależnością do elity. Gdy tymczasem wykształcenie jest lipne, prace dyplomowe są kupione lub plagiowane, a księgozbiór stanowi jedynie dekorację. A nawet jeśli wszystko jest autentyczne, to pochwała czytelnictwa stanowi gest wykluczenia nieczytających. Uświadamia im dotkliwie braki w ich własnym kapitale kulturowym.
Może to i prawda. Podejrzewam jednak, że znacznie więcej osób cierpi z powodu braku zwykłego kapitału na widok sąsiada w maybachu. Ale wtedy nie mówi się o wykluczeniu, tylko o resentymencie. Książki nie budzą tak żywych uczuć, raczej lekceważenie, nawet wzgardę: do zazdrości o księgozbiór też trzeba mieć kompetencje. Podejmując poetykę Piotra Morawskiego: częściej nieczytający stygmatyzują czytających niż odwrotnie. Choćby dlatego, że jest ich więcej.
Jest coś jeszcze. Kierowany pod czyimś adresem zarzut, że ten ktoś kogoś wyklucza, sam z kolei może okazać się aktem wykluczenia. Wykształciuchom przychodziło się z tym mierzyć wielokrotnie; antyinteligenckie emocje wzbudza się łatwo. Od „inteligenckiego przymusu czytania” do hasła „dołoj gramotnyje” nie jest daleko. Choćby wbrew najszlachetniejszym intencjom wyzwolicieli.